Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Świetna Michelle Williams jako Marilyn Monroe. Recenzja filmu "Mój tydzień z Marilyn"

Henryk Tronowicz
Materiały prasowe
"Mój tydzień z Marilyn", który od piątku gości w polskich kinach, budzi odczucia dwojakie. Film ma być hołdem dla Marilyn Monroe, tej kobiety pamiętanej przez nas jako symbol żywiołu, pozbawionej fałszywego wstydu legendarnej zalotnicy. W obraz takiego hołdu autorzy mierzą. Co prawda mierzą, jak potrafią. A toć pamiętamy z filmografii MM, że nikt nie jest bez wad.

Marilyn więc już w prologu "Mojego tygodnia..." wykonuje zmysłowe pląsy z wdziękiem Afrodyty Kallipygos. Mitologiczna Kallipygos to Afrodyta Pięknotyła. Aktorka Michelle Williams mitologię widać studiowała sumiennie. I wcielając się w postać boskiej gwiazdy, naśladuje Marilyn kongenialnie. Podryguje na wysokości zadania. Potem każde wyjście Williams/Marilyn przed kamerę wywołuje zmysłowe dreszcze wśród jej partnerów (a w kinie - co ważniejsze - wśród widzów). Kiedy zaś robi etiudę dreptania z nóżki na nóżkę, kołysząc subtelnie biodrami, nie trzeba więcej. Promieniuje wdziękiem samym w sobie. To nie może się nie podobać.

Lecz chcę powiedzieć, że melodramatyczna filmowa fabuła podoba mi się mniej. Zostawmy pytanie o biograficzne prawdopodobieństwo. Może tak było, może nie. Może Marilyn skoczyła przy hotelu do sadzawki, jak ją Pan Bóg stworzył. Czemu nie. I możliwe, że w tej sadzawce żwawo figlowała z Colinem, trzecim asystentem reżysera. A bo czemu i nie. Rozkochała chłopaka w sobie nie dlatego, że był trzecim asystentem. Rozkochała, bo miała taki kaprys.

Była tajfunem kobiecości i nic w tym dziwnego, że miła być lubiła. Poza tym co tu ukrywać - na tę słodką wędkę każdy by się złapał. Amant Marilyn jest więc ugotowany na cacy. Wychodzi spod jej ciepłej kołderki i leci z głębi serca z zapewnieniem, że jej nigdy nie opuści! I żeby nie wyszło na to, że rzuca słowa na wiatr, rusza bez namysłu do ofensywy.

- Powinnaś to cholerne Hollywood rzucić! - szczerze radzi Marilyn. - Ta profesja tylko cię spala, zdrowie ci rujnuje, to nie dla ciebie, wariujesz tylko.

Sprawdź repertuary kin

Pewnie niejeden z widzów chciałby się w tej chwili znaleźć na miejscu trzeciego asystenta reżysera. Marilyn jednak nie traci przytomności. Kilka minut potem, jak gdyby nigdy nic, szepcze Colinowi do ucha: - Kiedy skończymy ten film, ustatkuję się i będę dobrą żoną. I będę mężowi zupkę gotować w domciu.

Czy to nie piękne? A ten jej mąż? Ten sławny pisarz, Arthur Miller, który przecież niedawno też ślubował Marilyn, że nie opuści jej do końca życia - w innym ujęciu skarży się komuś cynicznie na żonę, że ta zołza nie pozwala mu pracować, że przez nią skupić się nie może, że Marilyn go pożera! W innej scenie Miller skarży się z kolei na to, że minionej nocy nie mógł się wyspać, bo ktoś pod hotel nasłał cały chór i ten przeklęty chór wyśpiewywał dla Marilyn tęskne pieśni... Tu niejeden kinoman wątek ten skojarzy z podobnym incydentem z dziejów romansu Poli Negri z Chaplinem, kiedy zakochany w pięknej Poli Charlie posłał nocą pod okna jej rezydencji meksykańską kapelę...

"Mój tydzień z Marilyn", obraz zręcznie parodiujący prace nad niegdysiejszym filmem "Książę i aktoreczka", ma sporo uroków zdecydowanie bardziej autentycznych. Reżyserowi Curtisowi udało się pokazać wizerunek Marilyn nie tylko jako przewrotnej megagwiazdy, która wszędzie jest rozpoznawana momentalnie, która pojawiając się na ulicy, wywołuje sensację i która na każdym kroku odbiera wyrazy zachwytu i uwielbienia. Curtis mimochodem odsłania też kruchą kobiecą naturę Marilyn, jej przedziwną wrażliwość, niepewność w czasie zdjęć na planie.

Jest w tym filmie świetna kreacja Kennetha Branagha, który cudownie parodiuje postać sir Laurence'a Oliviera ("Hamlet"!). Kabotyna z wielkiego aktora robi. Larry w jego wykonaniu wciąż wrzeszczy, miota się na planie, histeryzuje, przeklina. A gdy Marilyn zapomina słów dialogu (a zapomina notorycznie), przerywa zdjęcia, rzuca się na nią, chce ją rozszarpać. Ale nie mija pięć minut, gdy ogląda wywołaną taśmę i wpada w zachwyt nad klasą Marilyn! Po czym, nieco już ochłonąwszy, zaczyna snuć refleksje, recytując roztropne frazy z Szekspira. W roli drugoplanowej jak zawsze perełką jest Judi Dench. A to wzdycha, wspominając pierwszą miłość jako piękną udrękę. To znów strofuje Larry'ego (wraz z Olivierem wszak występowała w "Księciu i aktoreczce"). I wreszcie, kiedy teraz związki zawodowe manifestują swój prestiż, grożąc zbojkotowaniem pracy nad kręconym "Śpiącym królewiczem", Dench szydzi ze związkowców.

Ale "Mój tydzień z Marilyn" to jest głównie film Michelle Williams. I jeśli nawet aktorka przefajnowała wizerunek Marilyn w 99 procentach, to i tak film ten warto obejrzeć. Nie trzeba brać wszystkiego w tej fabule ze śmiertelną powagą.

WYJDŹ NA MIASTO - wykaz atrakcji na dziś znajdziesz w naszym Kalendarzu Imprez

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto