MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Jerzy Skoczylas: Jestem Dolnoślązakiem, jestem wrocławianinem

[email protected]
Jerzy Skoczylas, satyryk kabaretu Elita, radny miejski Wrocławia  fot.  Tomasz Hołod
Jerzy Skoczylas, satyryk kabaretu Elita, radny miejski Wrocławia fot. Tomasz Hołod
Wrocław wessał mnie w całości Gdy postawiłem sobie pytanie: czy jestem Dolnoślązakiem? Przez moment miałem wątpliwości, bo przecież nie urodziłem się tutaj.

Wrocław wessał mnie w całości
Gdy postawiłem sobie pytanie: czy jestem Dolnoślązakiem? Przez moment miałem wątpliwości, bo przecież nie urodziłem się tutaj. Ale szybko sobie uzmysłowiłem, że w gronie "młodzieży starszej" większość osób mieszkających na Dolnym Śląsku jest przyjezdna.

Jednak zupełnie czymś innym jest gdzieś przyjechać, a zupełnie czymś innym jest poczuć się miejscowym. Zacząłem się zastanawiać, w którym momencie Wrocław zaczął być moim miastem, a Dolny Śląsk moją małą ojczyzną. Jakie warunki musiały zaistnieć, bym przestał czuć się gościem i sublokatorem, a zaczął odczuwać, że jestem u siebie. Dziś wydaje mi się, że jestem tu od zawsze, ale początkowo wcale tak nie było.

Do Wrocławia przyjechałem z mojego rodzinnego Olkusza na studia w 1966 roku w ślad za starszą siostrą, która tu już studiowała chemię. Ja zacząłem naukę na Wydziale Elektrycznym Politechniki Wrocławskiej. To był dla mnie szok, gdy z małego miasteczka trafiłem w wir wielkiego, obcego miasta. Z zazdrością patrzyłem na kolegów z Wrocławia, którzy poruszali się w wielkomiejskiej tkance swobodnie i bez najmniejszych oporów. Zapraszali dziewczyny na piwo. Młodszym czytelnikom przypomnę, że w PRL-u były dwa gatunki piwa: "piwo jest" i "piwa brak", przy tym ten drugi gatunek był powszechniejszy. Ja też bym chętnie jakąś damę zaprosił, ale po pierwsze, nie śmiałem, a po drugie, nie bardzo miałem za co. Mój tata od kilku lat nie żył, a mama z trudem mogła wysupłać trochę grosza na kształcenie mnie i mojej siostry. Przypominam sobie mojego kolegę Stefana, który nieraz podjeżdżał pod wydział fordem pożyczanym od ojca. To było panisko ! To był Książę Walii ! Wszystkie dziewczyny były jego.
Inny kumpel, siadając w kawiarni, wyjmował z kieszeni samochodowe kluczyki i w widocznym miejscu kładł je na stoliku. Samochodu wprawdzie nie miał, ale udawał. Rwał na same klucze. Chwalił się, że parę razy zadziałało. Najbardziej jednak bałem się tego, że nie zaliczę sesji, wylecę z politechniki i w konsekwencji wezmą mnie do wojska. Strach przed armią był chyba najistotniejszym elementem motywującym do nauki.

Studiowałem we Wrocławiu, ale cały czas myślałem, że to tylko pobyt czasowy, że jakoś przecierpię te kilka lat i wrócę w swoje rodzinne strony. Ciągnęło mnie do tych galicyjskich stron bardzo. Tam była rodzina, tam byli najlepsi koledzy, a i parę koleżanek, do których, co tu kryć, tęskniłem.
Pamiętam jak raz we Wszystkich Świętych nie pojechałem do Olkusza. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Poszedłem na najbliższy cmentarz i z irracjonalną zazdrością patrzyłem na ludzi, którzy mieli tu mogiły swoich bliskich. Zapalali im świeczki i modlili się przy ich grobach. Ja nie miałem tu nikogo. Wreszcie wsiadłem w tramwaj, pojechałem na cmentarz polskich żołnierzy i tam zapaliłem lampkę.
Jednak gdzieś tak na trzecim roku studiów moja determinacja i chęć powrotu do ziemi, skąd mój ród, zaczęła lekko słabnąć. Moje koleżanki i dawni koledzy rozpierzchli się po świecie, a i kontakt z rodziną lekko się rozluźnił.
Będąc poza Wrocławiem, zaczynało mi go brakować. Okazało się, że mam już swój ulubiony park Szczytnicki, a w nim nawet upatrzoną ławkę, gdzie w ciepłe dni siadałem ze skryptami. Zaczął mi smakować "Wrocławski Full", a i niektórzy kumple ze studiów okazali się lepsi od dawnych kolegów z ogólniaka. Zacząłem jeździć na turystyczne rajdy w Sudety i zauważyłem, że Karpacz, Świeradów czy Szklarska Poręba są równie piękne, a może i miejscami piękniejsze niż Jura Krakowsko--Częstochowska, którą przemierzyłem wzdłuż i wszerz jako harcerz. Wrocław i Dolny Śląsk zaczynał mnie wciągać, zaczynał mnie wchłaniać, już tkwiłem w nich może nie po szyję, ale po pas z całą pewnością.
Dzisiejsze logo Wrocławia głosi: "Wrocław - the meeting place". Czterdzieści lat temu, po pierwsze, nikt nie wiedział co zacz "logo". A po drugie nikt by tego hasła nie zrozumiał, bo w szkołach obowiązkowo uczono rosyjskiego, a nie angielskiego. Ja jednak jestem żywym przykładem na to, że Wrocław jest miejscem spotkania. Odkryłem to znacznie wcześniej niż współcześni fachowcy od promocji miasta, bo już w 1968 roku. Wtedy na korytarzu akademika T-3 przy placu Grunwaldzkim spotkałem szczupłego lekkoatletę ( biegał na sto metrów ) Tadeusza Drozdę, a za jego pośrednictwem poznałem studiującego na Wydziale Łączności (obecna Elektronika ) Jasia Kaczmarka.
Nie przypuszczałem, że te spotkania w konsekwencji odmienią moje życie. Zamierzałem być inżynierem, a przynajmniej tak chciała moja mama. Marzyła, bym skończył studia i wyszedł na ludzi. Studia wprawdzie skończyłem, ale na ludzi nie wyszedłem. W 1969 roku z Tadkiem Drozdą i Jankiem Kaczmarkiem założyliśmy Kabaret ELITA. Nie przypuszczałem, że ta niewinna, studencka zabawa tak znacząco wpłynie na moją przyszłość. Zaczęły się występy w studenckich klubach, studenckie festiwale. Aż w 1971 roku Janek napisał "Kurną Chatę", wygraliśmy Opolski Festiwal i studenckie hobby stało się zawodem.
Potem spotkałem Andrzeja Waligórskiego! Mistrza nad mistrzami, legendę tego miasta. W najśmielszych przypuszczeniach nie zakładałem, że kiedyś zostaniemy przyjaciółmi i że usiądę obok niego w radiu, za biurkiem jako redaktor Studia 202. Audycji, której w akademiku słuchałem z wypiekami na twarzy w radioodbiorniku marki Pionier. Wrocław - the meeting place ! Już byłem trafiony i prawie zatopiony, bo tkwiłem we Wrocławiu po szyję, głowa jeszcze leciutko wystawała. Teraz, wracając z występów z Gliwic czy Szczecina, wysiadając na stacji Wrocław Główny, czułem coraz wyraźniej, że nie "przyjeżdżam", ale że "wracam". Powoli zaczynałem być u siebie. Potem urodził się mój syn - wrocławianin z krwi i kości. Wreszcie za namową ówczesnego prezydenta Wrocławia Bogdana Zdrojewskiego wystartowałem w wyborach samorządowych i z woli wrocławian zostałem radnym Rady Miejskiej.
Teraz już Wrocław wessał mnie w stu procentach, razem z głową. Utonąłem w tym mieście całkowicie i jestem z tego powodu szczęśliwy. Żyję jego życiem, cieszę się z jego sukcesów i boleję nad kłopotami i niepowodzeniami. W dniu Wszystkich Świętych mam teraz zgoła odmienny kłopot niż kiedyś. Nie starcza dnia, żeby odwiedzić groby wszystkich bliskich i przyjaciół. Bo jak nie zapalić świeczki Włodziowi Plaskocie, Andrzejkowi Waligórskiemu, a od kilku dni i Jasiowi Kaczmarkowi.
Teraz wiem, że jestem związany z tą ziemią całkowicie. Jest to więź i metafizyczna i fizyczna, bo leżą w niej ludzie mi bliscy, ludzie, z którymi przeżyłem kawał życia, ludzie, z którymi wypiłem kilka szampanów na wiwat i przełknąłem parę łyków żołądkowej gorzkiej przy okazji porażek.
Tak chyba musi być, by związać się całkowicie i do końca z nowym miejscem, w który rzuca nas los. I tak też się stało. Więc jestem Dolnoślązakiem ! Jestem wrocławianinem!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Lady Pank: rocznica debiutanckiej płyty

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto