Szalik Barcy, której Krzysiek Nawrocki kibicuje od ładnych paru lat, na szczęście nie ucierpiał. Podobnie jak w porę wyniesiony komputer. Za to los plakatu z ponętnymi dziewczynami jest już przesądzony. W poniedziałek rano woda sięgała mniej więcej pod brodę jednej z prężących się na zdjęciu blondyn, więc poster, podobnie jak setki innych rzeczy, wyląduje już niebawem w śmietniku.
Obok pralki Krzysztofa Babreckiego z pobliskiej klatki i lodówki państwa Buszyńskich, którzy mieszkają nieco dalej, w jednym z domków jednorodzinnych na wrocławskim Kozanowie.
Do klatki, w której znajduje się 48 zalanych metrów Ryszarda Nawrockiego, podpływamy pontonem. Praca wre. I tylko wielki pies Dino, brązowy mieszaniec buldoga, jest trochę skołowany. O spacerze może sobie na razie tylko pomarzyć, więc snuje się smętnie po podmokłych pokojach i domaga się pieszczot.
- Nie czas na letarg i marazm, trzeba działać! Przeżyliśmy lata 80., to przeżyjemy i teraz - mówi dziarsko pan Ryszard. Nie do końca wiem, co ma na myśli, ale nie czas na pytania o historię.
U Nawrockich pracuje cała klatka. Tacy sąsiedzi to prawdziwy skarb - najpierw pomogli wynieść sprzęty z zalanego lokalu ("Mam teraz w domu cztery telewizory, ale żaden nie działa, bo prądu nie ma" - uśmiecha się Henryk Cichecki z pierwszego piętra), przenocowali i nakarmili. W poniedziałek samopomoc też zadziałała wzorowo. Sąsiedzi byli na posterunku już od godziny 6.30. Do południa w kilku chłopa pozbyli się wody z mieszkania Nawrockich, która w krytycznym momencie sięgała powyżej parapetów. Przedzierała się przez ściany i wybijała przez rury w łazience.
- Kibel był jak gejzer, tak się z niego lało - pan Ryszard pokazuje niepozorny sedes. Dobrze, że "gejzeru" niczym nie przykrył. - Strażacy mówili, że ciśnienie było takie, że by go wysadziło - opowiada Nawrocki, zmiatając z gołych posadzek resztki wody.
Obok niego pracuje jeden syn. Drugi, Krzysztof (ten od szalika Barcelony), jest w Poznaniu. Na wózku inwalidzkim, którym jeździ, ciężko by mu było walczyć z żywiołem. Z mieszkania zabrał go kolega, gdy było już wiadomo, że powódź i tym razem nie będzie łaskawa dla Wrocławia.
Inny Krzysztof, co w powodzi stracił m.in. pralkę, opuszczał swoje lokum w dużo bardziej nerwowej atmosferze. Z M2 na tzw. niskim parterze wyciągnęła go siostra Agnieszka. W ostatnim momencie, bo woda już wdarła się na osiedle i powoli podchodziła pod klatkę.
- Urzędnicy nawoływali pod oknami do ewakuacji. Ale nikt nie pomyślał o tym, że przy Ignuta mieszkają niepełnosprawni, tacy jak mój brat. I że trzeba im pomóc - mówi Agnieszka Szczęsna.
Pożyczonym od koleżanki samochodem pojechała na Kozanów. - Ludzie się na mnie darli, żebym nie wjeżdżała pod klatkę samochodem. Odpowiadałam, że przecież nie jestem wariatką, tylko po niepełnosprawnego jadę - wspomina kobieta.
Spotkaliśmy ją w poniedziałek, gdy razem z mężem brodziła po doszczętnie zniszczonym mieszkaniu. Przed powodzią zajmowali je jej 35-letni brat sparaliżowany od szyi w dół i 61-letnia mama - schorowana, po udarze.
- Oni jeszcze nie wiedzą, w jakim to wszystko jest stanie. Telewizor wynieśli wcześniej sąsiedzi, nam udało się uratować jedynie kilka par majtek, część dokumentów i cewniki dla brata - wymienia pani Agnieszka. Na liście strat jest m.in. nowiutka wersalka z dużego pokoju, która kosztowała 700 zł (to prawie tyle, ile cała renta mamy), specjalne łóżko i materac Krzysztofa, kuchenka gazowa, pralka. O zalanych, śmierdzących szlamem zasłonach i firankach, meblościance i pływającym na balkonie fotelu nie ma nawet co mówić. Bez nich jakoś da się żyć. Bez pralki - nie.
- Mama sobie bez niej nie poradzi. Pościel brata trzeba codziennie prać - pani Agnieszka załamuje ręce. Strat nie jest w stanie na razie oszacować. Teraz ważniejsze jest pytanie, jak opowiedzieć o nich matce.
W trzecim, kompletnie zalanym mieszkaniu przy ulicy Ignuta nie zastajemy nikogo. Podobno dwie studentki, które w nim mieszkają, wyniosły część cenniejszych rzeczy i wyjechały z Wrocławia.
Bilans po powodzi robią za to mieszkańcy pobliskich szeregówek. Zrezygnowani opowiadają, jak od 13 lat od urzędników słyszą tę samą śpiewkę: że wały obok ich domów wkrótce powstaną. I że wreszcie będzie bezpiecznie.
Państwo Buszyńscy w świeżo zakupionych kaloszach, jeszcze z metką ("W Castoramie wzięliśmy spod lady, bo już nie było" - śmieją się), wynoszą rzeczy z zalanej piwnicy. Pluszowe misie, rodzinne zdjęcia, dziecięcy rowerek, zapasy jedzenia - to wszystko ląduje na podjeździe do garażu. I nie wygląda, jakby nadawało się jeszcze do użytku.
Przez powódź Buszyńscy stracili kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zniszczone są m.in. piec do centralnego ogrzewania, duża lodówka, sauna, pokój syna, siłownia i spiżarnia.
Najwięcej zamieszania było między drugą a czwartą w nocy z soboty na niedzielę. Wtedy piwnica wypełniła się prawie w całości wodą i los sprzętów, których do tej pory nie udało się wyciągnąć, był przesądzony.
Pytam panią Biankę, czy utopiły się jakieś ważne dla niej rzeczy albo cenne pamiątki. Kręci głową. W końcu z piwnicy udało jej się ewakuować wszystkie pary butów.
CZEKAMY NA WASZE INFORMACJE O SYTUACJI NA KOZANOWIE. PISZCIE NA: [email protected] LUB W KOMENTARZACH POD TEKSTEM
Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?