Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Z Wrocławia do Hollywood

Jacek Antczak
Szkolni koledzy z wrocławskiego liceum wspominają Kamińskiego (na zdjęciu w kółku) jako luzaka, który z trudem przechodził z klasy do klasy  fot. archiwum prywatne
Szkolni koledzy z wrocławskiego liceum wspominają Kamińskiego (na zdjęciu w kółku) jako luzaka, który z trudem przechodził z klasy do klasy fot. archiwum prywatne
Biegał po podwórku z żydowskimi dziećmi i po parku jurajskim z dinozaurami. Zanim stał się jednym z najsłynniejszych operatorów filmowych na świecie, chodził do kina Lwów w stolicy Dolnego Śląska.

Biegał po podwórku z żydowskimi dziećmi i po parku jurajskim z dinozaurami. Zanim stał się jednym z najsłynniejszych operatorów filmowych na świecie, chodził do kina Lwów w stolicy Dolnego Śląska. O drodze Janusza Kamińskiego z pokoiku przy ulicy Wandy we Wrocławiu do rezydencji w Beverly Hills pisze Jacek Antczak

Jedna ze szczęśliwszych chwil w jego życiu: Oscar za zdjęcia do "Szeregowca Ryana"

Stanisława Sola zobaczyła Janusza, jak wyłania się zza kubła, kiedy szła wynieść śmieci.
- Pamiętam Januszka sprzed 40 lat, ale on mnie nie poznał. Akurat pokazywał tej pani podwórko i wskazywał w górę, na okna swojego domu - opowiada nobliwa, osiemdziesięcioletnia mieszkanka kamienicy przy ul. Wandy 3 we Wrocławia.
Państwo Sójkowie z parteru też byli niepocieszeni, bo akurat byli w kościele, kiedy do nich zaszedł. Pogadał tylko z synem Tadkiem. Nawet oglądali samochód, który Janusz wynajął, żeby przyjechać do Wrocławia. To było jakieś 15 lat temu. Pewnie w 1993 r., wtedy nie miał jeszcze Oscara za "Listę Schindlera", bo cała kamienica by mu pogratulowała. A tak do dziś wszyscy przy Wandy zastanawiają się, czy "ta pani", to była jego późniejsza żona - Holly Hunter. Ona już miała Oscara. Za "Fortepian".

Podwórko z komunistami
Kamienica przy Wandy 3 to dziwny budynek. Wybudowano go w latach 50, ale "w murach" poniemieckiej kamienicy. Mieszkania wysokie na 3,5 metra, socrealistyczny rozkład wnętrz. Obskurna klatka schodowa wita gości wyskrobanym na lamperii "fuck off" i oknem na wielkie podwórko, zaanektowane na parking. - Ale za czasów kiedy się bawiliśmy z Januszem, było tu rewelacyjnie - opowiada Barbara Sola, koleżanka Janusza z lat 60. i 70.
W kamienicy po lewej mieszkali wtedy komuniści. Prawdziwi. Greccy. Janusz z kolegami lubili się przyglądać stojącemu pod oknami jasnozielonemu, jeszcze przedwojennemu mercedesowi. Jeden z tych grec-kich emigrantów latami go remontował. Bezskutecznie. Dziś mercedesa już nie ma, tak samo jak jabłoni, z której strącało się patykami owoce. - Ale grusza i magnolia przetrwały - wskazuje przez okno klatki schodowej pani Barbara, która, tak samo jak inni sąsiedzi, zapamiętała Janusza jako wyjątkowego bystrzaka. Zawsze z zawadiackim uśmiechem na ustach.
Kamiński mieszkał przy Wandy (nie od Wasilewskiej, tylko tej, "co nie chciała Niemca") z babcią Heleną i tatą Marianem. W 25-metrowym, jednopokojowym mieszkaniu na II piętrze.
W USA jest zabiegany. Operator przyznaje, że od 20 lat pracuje po 15 godzin dziennie. Jak wpadnie do domu, jego trzyletnie bliźniaki już śpią. - A ja, jak go widzę w telewizji, to mi się przypomina, jak zadyszany wpadał do nas z podwórka i wołał o chleb ze smalcem i ogóreczka - wspomina Janina Sójka, sąsiadka Kamińskich. - A przez to okupowanie naszej kuchni i pucułowaty wygląd, w dzieciństwie nazywaliśmy go Paróweczka - zdradza ze śmiechem jej syn. - Jako dzieciaki z bramy tworzyliśmy bandę, którą nazwaliśmy "partią". Naszym hymnem było "Uciekła mi przepióreczka". Janusz to był po prostu chłopak z humorem, zawsze wesoły, taki śmieszek - dodaje Tadeusz, który nadal mieszka w tej samej bramie, a pracuje jako ochroniarz.
Towarzystwo z podwórka zastanawia się też, czy w tej swojej Ameryce ich kumpel spotkał się z Helenką Lewkowicz i dziećmi jej brata Karola. To żydowskie rodzeństwo z kamienicy po prawej też było członkami partii łobuziaków z Wandy. I też wyemigrowali do Stanów. - Janusz jest coraz częściej w Polsce. Czasem ktoś wspomina, że zagląda do Wrocławia. Pewnie nie ma już czasu wpaść na Wandy, ale wiemy, że zawsze idzie na groby najbliższych - tłumaczą go dawni sąsiedzi. - Dobrze, że wyjechał. Matka odeszła od nich, jak był jeszcze mały, babcia umarła, gdy miał 14 lat, ojciec trzy lata później. Chłopak by się tu zmarnował - dodają i przypominają sobie, że teraz w telewizji ma taki sam zawadiacki uśmiech jak wtedy, gdy wpadał po te małosolne do Sójków.

Liceum z pikolakami
Ogólniaka imienia Stefanii Sempołowskiej Kamiński nie wspomina najlepiej. Zresztą szkoła jego też nie. Koledzy z klasy są nawet źli na dyrektorkę za niepochlebną wypowiedź do mediów o wybrykach "Poldka". Dwa razy zmieniał szkołę średnią. W "dziesiątce" był dwa lata, potem poszedł do wieczorówki. - Nie uczył się dobrze, ale był fajnym kolegą, wszędobylskim i bystrym - mówi Barbara Śmiech (dziś Weiss), która z Kamińskim chodziła do II i III b, ale spotykała się z nim już wcześniej. Każdej zimy i lata w Wilczej Porębie, w Karpaczu. Na koloniach. Bo mama Basi, jak ojciec Janusza (był nauczycielem na warsztatach zakładowych) pracowali w Wodomierzach. A fabryka, dziś znana jako ASPA, miała fajny ośrodek w karkonoskim kurorcie.
- Janusz zawsze mi się kojarzył z czerwonymi rurkami i butami typu pikolaki. Nie zapomnę, bo to były lata hipisowskie, więc wszyscy chodziliśmy w dzwonach, piliśmy wino "patykiem pisane" i słuchaliśmy "Ściany" Floydów, a Poldek się odróżniał w tych wąskich bordowych spodniach - przypomina sobie Basia Weiss, wskazując na długowłosego "Poldka" w kraciastej, flanelowej koszuli i riflach. - Kiedy moja córka oglądała nasze zdjęcia z wycieczki w Pieniny, chwaliła: "ale odlotowo się ubieraliście, moda była taka jak teraz". - Koledzy z klasy wspominają też, że niektórzy nauczyciele nie przepadali za Januszem, bo nigdy nie schodził mu z twarzy uśmiech. Taki luzacki.
Z klasie najbardziej trzymał się z Mirkiem i Tomkiem. Trochę rozrabiali. Na początku lat 80. obaj jego kumple też wyjechali na stałe. Jeden do Niemiec, drugi do Austrii. Do dziś są w kontakcie. Mirek był nawet kiedyś u Janusza w USA. Ale najbliżej w tej samej dzielnicy (Beverly Hills, Los Angeles) mieszka inny kolega z tego samego ogólniaka (Karłowice, Wrocław) i z Hollywood. Autor zdjęć do "Wściekłych psów" i "Pulp Fiction" Quentina Tarantino Andrzej Sekuła skończył X LO sześć lat przed przyjściem Kamińskiego.
Ale nikt, ani z podstawówki nr 67 przy Wandy, ani ze szkół średnich nie pamięta, by słynny dziś operator jakoś specjalnie interesował się filmem, a nawet by kiedykolwiek robił jakieś fotki. Jak wszyscy chodził do kina Przodownik (dziś Lwów), przy ulicy Przodowników Pracy (teraz Hallera) i do nieistniejącego już Oka.

Ucieczka z koszmarem
Zbuntowany nastoletni Kamiński fascynował się wolną, kolorową Ameryką, ale oczami wyobraźni widział beznadziejną przyszłość w komunistycznej Polsce. Nic go tu nie trzymało. W 1981 r. pojechał na wycieczkę do Grecji. Odłączył się i przedostał do Austrii. Niedawno autorce programu "Europa da się lubić" Monice Richardson zwierzał się, że Austriaków nie dało się lubić. Przybyszy zza żelaznej kurtyny traktowali jak ludzi drugiej kategorii. Dla dwudziestolatka te parę miesięcy było takim koszmarem, że gdy w lutym 1981 roku lądował w Chicago, marzył, że otworzy w Ameryce firmę, zatrudni Austriaków i nie będzie dla nich najprzyjemniejszy.
Nie otworzył. Imał się za to pracy w chicagowskich firmach i żył pełnią życia. Pomyślał jednak, że nie ma powrotu, ale nie chce jak inni emigranci skończyć w polskim Jackowie. Zarobione pieniądze przeznaczył na szkołę - wydział filmu i sztuk pięknych Columbia College. Zrobił wtedy zdjęcia i "oświetlił" ponad 40 etiud, a po zdobyciu licencjatu wyjechał do Los Angeles. W 1987 roku dostał się na kurs Amerykańskiego Instytutu Filmowego, gdzie stał się "filmowym magistrem". Na plan trafił jako asystent operatora. Jego zdjęcia do telewizyjnego filmu Diane Keaton "Dziki kwiat" z 1991 roku wpadły w oko Spielbergowi. Telefon Kamińskiego zadzwonił...

Getto ze Spielbergiem
Dwa lata później po raz pierwszy przyjechał do Polski. Kręcą się ze Spielbergiem po krakowskim getcie. Potem przez 15 lat się nie rozstają. Kamiński jest okiem słynnego reżysera. Spędzają miesiące na XIX-wiecznym statku pełnym afrykańskich niewolników zmierzającym do Ameryki i wśród bombardowanych amerykańskich żołnierzy na wybrzeżu Normandii. Za "Listę Schindlera" i "Szeregowca Ryana" Kamiński dostaje Oscary, za "Amistad" nominację. W ubiegłym roku przez 80 dni zmuszali do kaskaderskich wyczynów 60-letniego już Harrisona Forda. "Indiana Jones IV" wejdzie do kin w maju. - Gdy poznałem Janusza, uświadomiłem sobie, że stoi przede mną artysta. Przy pomocy oświetlenia jednego dnia tworzy obrazy niczym Chagall, drugiego niczym Goya czy Monet. Pomyślałem: "muszę zatrzymać tego faceta przy sobie". I tak zostało. - mówił w wywiadach o "swoim operatorze" Steven Spielberg. Po latach Kamiński wyznał, że jak wszyscy przyszli artyści filmu wychowywani na dziełach Bergmana czy Antonioniego, był przekonany, że Spielberg niszczy kino. Szybko okazało się, że mają takie same, bynajmniej nie niszczycielskie wizje świata i chcą opowiadać historie o tych samych uczuciach.
W połowie lat 90. polski operator dosłownie wżenił się w Hollywood (ożenił się z Hunter, a po sześciu latach rozwiódł). Na początku XXI wieku świat filmu już wiedział, że ten urodzony 27 czerwca 1959 roku w dolnośląskim miasteczku Ziębice (a nie "Ziembice", jak odnotowuje się przy kolejnych nagrodach dla Kamińskiego) wrocławianin, choć obywatel wyłącznie amerykański, jest jednym z najlepszych operatorów w historii kina.
- Dzień dobry, przyszliśmy obejrzeć pani mieszkanie - w kwietniu 2004 roku kilku właścicieli poniemieckich willi na Karłowicach, gdzie uczniowie X LO chadzają na wagary, było zdziwionych wizytami dwóch panów w średnim wieku, ubranych w jeansy. Ten, który mówił po angielsku, uśmiechał się spod czapki bejsbolówki. Ten w okularach, z modną bródką i amerykańskim akcentem ze znawstwem oglądał domki z zewnątrz i rozglądał się po wnętrzach.
W kwietniu 2004 roku Kamiński przywiózł Spielberga do rodzinnego Wrocławia. Pokazywał mu, że polskie już "Breslau", może udawać "Monachium". Steven był oczarowany. Szczególnie wtedy, gdy stali w kolejce i zajadali się ruskimi pierogami po 5 zł porcja w uniwersyteckiej stołówce. I gdy przez nikogo nie niepokojeni chodzili po zaułkach starego miasta i obok estakady, gdzie 50 lat temu Wajda nakręcił finałową scenę z "Popiołu i diamentu", nikt ich nie rozpoznał.
Dopiero potem obsługa studenckiego baru Bazylia zastanawiała się, czy nie zamienić w menu "ruskich pierogów", na "danie Spielberga". O Kamińskim nikt nie pomyślał. Janusz bardzo chciał wrócić do Wrocławia na dwa miesiące zdjęć, ale do "Monachium" ostatecznie pojechali na Węgry. Bo było o kilka milionów dolarów taniej.

Piosenka Myslovitz
Kamiński jechał samochodem. "I nawet kiedy będę sam / Nie zmienię się, to nie mój świat / Przede mną droga którą znam / Którą ja wybrałem sam" - usłyszał w radiu. Spodobało mu się. Parę miesięcy później w przyciemnionej podwarszawskiej hali celował kamerę na Artura Rojka i żartował z muzykami Myslovitz. Ich wspólne "The Length of The Solitude Sound", często gościło potem w MTV. Operator nie ma nic przeciwko reżyserowaniu teledysków. Przedtem zrealizował tylko klip Willa Smitha, a chętnie popracowałby z muzykami, których lubi - Bobem Dylanem, czy U2. Z polskich myślał o Budce Suflera, którą pamięta z młodości.
- Janusz ma talent i oko. Dla mnie nie miało znaczenia, że zna Spielberga i ma dwa Oscary, tylko, że jest megasympatycznym człowiekiem, z którym przeszliśmy na ty po paru słowach - mówi Artur Rojek. - Wymieniliśmy się telefonami i mejlami, dostałem od niego w prezencie płytę ze "Straconymi duszami" z Winoną Ryder, pierwszym filmem, który wyreżyserował. Zadzwoniłem po "Monachium", bo byłem zachwycony, jak potrafił oddać klimat tamtych wydarzeń i miejsc.
Kamiński zaproponował Rojkowi napisanie piosenek do "Hani". - Janusz zawsze wie, czego chce i konsekwentnie dąży do celu. Miał bardzo sprecyzowane zdanie, co do klimatu muzyki i wymowy tekstów. Wysłałem mu kilka piosenek, zaakceptował dwie, z których ostatecznie do filmu weszło "W drodze". "Hania", drugi film wyreżyserowany przez Kamińskiego w ojczyźnie, nie miał dobrej prasy. Ale reżyser cieszył się z pracy w Polsce, a zwłaszcza spędzonych tu świąt. W Stanach w takie dni chodzi się do kina. Albo na kolację w towarzystwie Jodie Foster czy innego sąsiada z filmowej dzielnicy (najbliżej mieszka Arthur Hiller, reżyser "Love Story"). Albo ma się chwilę dla dzieci: Helenki (po babci) i Bruce'a - na cześć Springsteena. Na pierwszą randkę z żoną Rebeką, kanadyjską menedżerką, Janusz wybrał się właśnie na koncert rockowego barda "Urodzonego w USA".
Albo, gdy gości się kogoś z kraju, jest czas na nocne Polaków rozmowy przy butelce wina. - Pierwszy raz spotkaliśmy się w Los Angeles, dziesięć lat temu. Rozumiemy się, bo jesteśmy rówieśnikami i kiedy wkraczaliśmy w dorosłość, myśleliśmy co zrobić ze swoim życiem. Ja trafiłem na czoło strajku na wydziale sztuk pięknych mojej uczelni, a Janusz wyjechał - opowiada Marek Żydowicz, szef festiwalu Camerimage, który niedawno wręczył Kamińskiemu Złotą Żabę za zdjęcia do "Motyla i skafandra" Juliana Schnabla.
Gdy pierwszy raz wyciągnął amatorską kamerę nie przejął się, że Polacy się śmiali: "nic nie kręć, Janusz, ktoś zauważy i da ci Oscara". - No, a jemu dali i to już dwa. Jest normalny, cieszy się z tych nagród, ale nie trzyma ich ani na ołtarzyku, ani w toalecie. Powiedział, że za film Schnabla, który, z całym szacunkiem dla reżysera-malarza, jest dla mnie po prostu filmem Janusza, artysty obrazu, nie ma szans na nominację, bo wystąpił z Amerykańskiego Stowarzyszenia Operatorów. Dlatego był zaskoczony, że w marcu znów będzie na gali…
Kilka dni temu Marek Żydowicz był na zorganizowanej w Stanach replice łódzkiego festiwalu Camerimage. Po imprezie Janusz pokazywał mu zdjęcia Fidela Castro, które zrobił przez szklankę. Rozmawiali też o ostatnich dwóch latach, podczas których Janusz reżyserował swój film w Polsce, w Europie robił zdjęcia do "Motyla…", a w Ameryce ze Spielbergiem "Indianę Jonesa". Jak zwykle też wracał do burzliwej młodości we Wrocławiu, kiedy chłonęło się życie pełną gębą. O tym można opowiedzieć poprzez film. Przecież "Hania" jest o dojrzewaniu do bycia ojcem. - Łobuzował kiedyś? No, łobuzował, nawet coś w nim z tamtych czasów pozostało - śmieje się Żydowicz.
Pewnie chodzi o ten zawadiacki uśmiech.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto