MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Skaczę przez przeszkody

Katarzyna Kaczorowska
FOT. TOMASZ HO£OD
FOT. TOMASZ HO£OD
Rozmowa z prof. Andrzejem Langem, szefem Dolnośląskiego Centrum Transplantacji Komórkowych • Ma Pan słabość do koni. To Pański sposób na zdrowie? – Konie są moimi partnerami w życiu.

Rozmowa z prof. Andrzejem Langem, szefem Dolnośląskiego Centrum Transplantacji Komórkowych

• Ma Pan słabość do koni. To Pański sposób na zdrowie?
– Konie są moimi partnerami w życiu. Zanim przyszedłem na tę rozmowę, odwiedziło mnie trzech przyjaciół, którzy końmi – tak jak ja – zajmują się całe życie. Jeden z nich jest chory, co wszystkich nas martwi, a mnie obliguje do lekarskiego działania. I jak tak siadłem z nimi, to na chwilę zniknął gdzieś mój stres. Opowiedziałem im o moim koniu, którego bardzo kocham. Nazywa się Jedlinek. Jego matka dała dwa spośród najlepszych koni sportowych w Polsce – Jima i Jokera. Jak dała Jedlinka u mnie w stajni, padła 24 godziny po porodzie. Wspaniała matka. Z Jedlinka wyrósł wspaniały ogier, który nie znalazł jednak uznania w oczach selekcjonerów na Dolnym Śląsku. A ja staram się, by tak zabłysnął w sporcie, że nikt nie odważyłby się go wywałaszyć.

• Jak zaczęła się ta pasja? Od hazardu czy od miłości?
– Nie jestem hazardzistą.

• Ale konie wielu ludziom kojarzą się z hazardem.
– To bardzo płytkie odniesienie. W mojej rodzinie konie to tradycja. IV Szwadron IV Pułku Ułanów Dzieci Kujawskich był wystawiony do wojny bolszewickiej przez majętne rodziny kujawskie, w tym i moją. W tym szwadronie służyli starsi bracia mojego ojca. Ja na koniu usiadłem pierwszy raz, kiedy miałem 7 lat. Jeszcze półtora roku temu uczestniczyłem w zawodach, w skokach przez przeszkody.
Jeżdżę pięć razy w tygodniu. I to jest rzecz święta. Przygotowuję moje konie do tego, by umiały nosić siodło, by znosiły jeźdźca, a wreszcie – by radziły sobie w sporcie. Tak dobrze ułożonym koniem jest Jedlinek. Do tej miłości dodałbym jeszcze związki z przyrodą.

• Czy te miłości pomagają w pracy lekarza?
– Kilka dni temu, udeptany czasem i niemożnościami jakiejkolwiek decyzyjności w służbie zdrowia, wyszedłem na moje pole pszenicy. Jak zobaczyłem ten piękny łan, rozkrzewiony, zdrowy, żywy i garnący się do wiosny, spełzły ze mnie wszystkie niepokoje. Cały czas mam przed oczyma tę pszenicę. I tak sobie myślę, że nie będzie mnie dwa dni, a ona, zasilona nawozami, będzie się cieszyła i będzie rosła.

• Psycholodzy mówią, że w trudnych chwilach powinniśmy wyobrażać sobie rzeczy przyjemne. Nazywają to wizualizacją.
– Od początku pracy karmię się wizją pomocy i dobrych obrazów. 16-letniej dziewczyny, która chorowała na ziarnicę złośliwą, i równie młodej osoby z czerniakiem. Nie mogłem im pomóc. Jednak nie mam ich przed oczyma jako symboli porażki, ale pozytywne wyzwania, którym muszę sprostać. I bardzo się cieszę, że możemy to zrobić, bo poczyniliśmy bardzo duże postępy w leczeniu i ziarnicy, i czerniaka złośliwego.

• Kocha Pan konie, a jednak został lekarzem.
– Mój ojciec zawsze podkreślał, że to, co się robi, trzeba robić dobrze. Kiedyś na nartach złamałem nogę i grałem sobie na pianinie jakieś dumki ukraińskie. Usłyszałem jego spokojny krok. Położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Andrzejku, ty lepiej nie graj”.
Jako oficer AK był w trudnej sytuacji, wielokrotnie poniżany, pozbawiany stanowisk, ale walczył, dążył do czegoś. Wiedziałem, że jako nauczyciel, prawnik, nie mógłbym dobrze służyć ludziom w tej sytuacji, w jakiej się wychowałem. Ale mama zawsze podkreślała: „Andrzejku, wolny zawód umożliwi ci służbę społeczeństwu tak, jak ty będziesz widział, a nie jak każą”. Lekarz – to jedyny taki zawód. Daje poczucie psychicznej bliskości z drugim człowiekiem, ale też pragmatyczną niezależność i technologiczną sprawność.

• Jak to jest: walczyć o życie pacjenta?
– Jestem pragmatykiem. Lekarz nie jest po to, żeby przeżywał razem z pacjentem jego chorobę, tylko po to, by go wyleczył. Stąd w mojej instytucji nie było nigdy szarpania się o wsparcie społeczne. To jest mój obowiązek, żebym zadbał o pacjenta w najlepszy sposób. I nikt nigdy nie mógł mi kazać, żebym pracował w warunkach niegodnych, a więc takich, w których narażam chorego na szwank, bo nie potrafię np. zabezpieczyć leków. U mnie to nie jest walka. Nie uznaję tego słowa. To jest ciężka, ale inteligentna i zgrabna praca.
Kiedyś byłem w kontrowersji z jednym z moich przyjaciół, który do opisu postępowania dodał „w polskich warunkach”. Zapytałem go wtedy: „czy to jest polski żart, czy to jest praca? Bo ja w takich warunkach pracować nie będę”. Dlatego wielu uważa mnie za trudnego człowieka i szczerze nie lubi.

• A Pan to szczerze mówi.
– Bo zdaję sobie z tego sprawę. I w ogóle mnie to nie boli. Kiedy w pewnym momencie nie miałem pracy i przeszedłem jako docent Polskiej Akademii Nauk do wrocławskiego Szpitala Gruźlicy i Chorób Płuc, to tam zrobiłem w ciągu trzech lat z dawnego hotelu pielęgniarskiego opalanego piecami kaflowymi oddział przeszczepowy. Wizytowali go wszyscy szefowie Europejskiej Unii Transplantologicznej i stwierdzili, że nie ma tu błyskotek, ale jest wszystko, co powinno być. W tych samych murach po 20 latach mamy bardzo dobry oddział, jako jedyny w Polsce w genetyce doboru pary dawca – biorca przeszczepu ma akredytację europejską i jako jeden z dwóch akredytację amerykańską.

• Czy to duża satysfakcja?
– Taka sama, jak wtedy, kiedy moje dwa konie zdobyły medale na mistrzostwach świata.

• Jest Pan genetykiem, który przyznaje, że nie prowadzi nadmiernie zdrowego trybu życia. Ile zależy w nas od genów, a ile od nas samych?
– Kiedy zaczynałem pracę w tej dziedzinie, 30-35 lat temu, tłumaczyłem studentom, że układ odpornościowy jest taki jak usposobienie ludzkie: choleryczny, sangwiniczny albo melancholiczny. Są pewne cechy – o czym wówczas mówiłem, a co okazało się prawdą – które są cechami radosnego dzieciństwa i smutnej starości. Ci, którzy mają choleryczny układ odpornościowy, zwalczą dobrze świnkę, odrę, różyczkę i anginę, ale potem skierują się przeciwko sobie w chorobach autoimmunologicznych. A ile z tego, co nas spotyka, zależy od nas samych? Odpowiedź jest prosta. Jeśli ktoś z głupoty zrzuci sobie odważnik dziesięciokilogramowy na nogę, to ją stłucze, choć czysta głupota też może być genetyczna. Ale jednocześnie układy genetyczne mają znaczny wpływ na pojawienie się i przebieg choroby np. nowotworowej.

• Możemy na geny zrzucić odpowiedzialność za swoje zdrowie?
– Absolutnie nie. Musimy zdawać sobie sprawę, że jesteśmy bardziej lub mniej podatni, że w tej naszej gamie, którą wygrywamy przez życie, jeden klawisz jest pusty. I kiedy go naciśniemy, będziemy musieli bardzo uważać.

• Jaka jest cena postępu w medycynie?
– Niestety i na szczęście, cały postęp wynika z refleksyjności nad tymi niepowodzeniami, z którymi lekarze się zetknęli. Jeżeli brakuje refleksyjności, to odchodzący pacjent jest podwójnie straconym życiem. Jeżeli tę refleksyjność mamy, kolejny człowiek w podobnej sytuacji zostanie potraktowany lepiej.
Ważne jest każde istnienie, ale jeżeli się kogoś traci, trzeba wiedzieć czemu. Zawsze powtarzam, że ten pan z siwą brodą siedzący na górze kiedyś nas zapyta: „dlaczego tak?”.

• I często Pan rozmawia z tym panem z siwą brodą?
– Szczerze się spowiadam i mam nadzieję, że On mnie wysłuchuje. Proszę przede wszystkim o łaskę spokoju.

• Więc chciałoby się powiedzieć: niech spokój będzie z nami.

od 7 lat
Wideo

Zamach na Roberta Fico. Stan premiera Słowacji jest poważny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto