Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z Adamem Wójcikiem - koszykarzem włoskiego klubu Pierrel Capo D'Orlando

Michał Lizak
Fot. Dariusz Gdesz
Fot. Dariusz Gdesz
Zdążył się Pan już zadomowić na Sardynii? - Jestem tutaj dopiero od tygodnia, więc trudno powiedzieć, że czuję się jak w domu. Poznaję miasto, przyzwyczajam się do otoczenia.

Zdążył się Pan już zadomowić na Sardynii?

- Jestem tutaj dopiero od tygodnia, więc trudno powiedzieć, że czuję się jak w domu. Poznaję miasto, przyzwyczajam się do otoczenia. Mieszkałem już w kilku krajach, w różnych miejscach, więc to nie jest jakiś wielki problem. Ale na wszystko potrzeba czasu.

Jak pogoda?
- Świetna na wakacje. 30 stopni i pełne słońce. Nawet w krótkich spodenkach jest gorąco. Tyle tylko, że ja tu nie jestem na wakacjach.

Ma Pan mieszkanie z widokiem na morze?
- Nie - z tym był problem. To typowo turystyczna miejscowość i nad samym morzem był kłopot z odpowiednim apartamentem. Wszystkie były bardzo małe. Znalazłem coś odpowiedniego w innej części miasta. Ale też jest przyjemnie.

To duże miasto?
- Malutkie. Nawet nieporównywalne z Wrocławiem. To taka włoska wersja Sopotu.

To chyba nawet trudno się tam zgubić...
- Zgubić to się można wszędzie. Ale nie jest tak źle. Dostałem służbowe auto - citroena picasso i powoli poznaję miasto.

Synowie - Jasiu i Szymon - oraz żona zostają w Polsce czy będą z Panem we Włoszech?
- Żona przyjeżdża w najbliższym czasie, a synowie będą kilka razy dojeżdżać w trakcie sezonu. Szkołę mają w Sopocie, więc większość czasu spędzą wraz z mamą właśnie tam.

To z Pana nie jest już taki stuprocentowy wrocławianin. Ciągnie do Trójmiasta?
- Dzieci tam mają bardzo dobrą szkołę i to był priorytet. Dlatego są w Sopocie. Ja nadal czuję się wrocławianinem - Wrocław to moje miasto, tutaj mam swój dom.

A w Trójmieście mieszkanie. Po zakończeniu kariery zamieszka Pan we Wrocławiu czy w Sopocie?
- Nie wiem. Zobaczymy jak skończę grać. Kto wie, kiedy to będzie.

Wróćmy do Pana nowego klubu. Jak wygląda sportowa strona wyjazdu do Włoch?
- Na razie wszystko jest w porządku. Nie mam na co narzekać. Szybko wpadłem w rytm meczowy. Najpierw mieliśmy turniej u siebie, teraz jesteśmy w Messynie. W pierwszym dniu wygraliśmy z turecką Ankarą, w finale czeka nas pojedynek z Partizanem Belgrad. To drugi mecz z tym zespołem. U siebie - też w finale - przegraliśmy dwoma punktami. Będzie okazja do rewanżu.

Ponoć szef klubu kontaktował się z Panem jeszcze w trakcie mistrzostw Europy w Hiszpanii?
- Dostałem esemesa od prezesa klubu, że jest dumny z mojej postawy i cieszy się, że taki gracz podpisał kontrakt z jego klubem. To było bardzo miłe i zarazem niespotykane. Nigdy wcześniej nikt mnie tak nie potraktował. To tylko pokazuje, jak traktuje się tu koszykówkę. Zresztą nawet na ulicy zdarza się już, że kibice krzyczą za mną "Wójcik, Wójcik!". A jestem tutaj dopiero od tygodnia.

Capo D'Orlando to silny zespół?
- Na razie trudno mi cokolwiek powiedzieć, bo nie graliśmy nawet z żadnym włoskim zespołem. Po pierwszych meczach wydaje się, że to po prostu ciekawy i solidny zespół.

A w porównaniu do polskich drużyn?
- Nie wiem. Za wcześnie na takie oceny.

Jaką ma Pan odgrywać rolę w drużynie?
- Nie rozmawiałem o tym z trenerem. Nastawiam się na 20-25 minut gry w każdym meczu. W zależności od rywala czy potrzeb.

I miejsce w pierwszej piątce?
- To bez znaczenia. Chcę grać i czuć się potrzebny drużynie. W dotychczasowych meczach wychodziłem do gry z ławki rezerwowych. Ale jestem nowym graczem w tym towarzystwie, nie znam więc zagrywek, stylu gry zespołu.

W Polsce wielu kibiców zarzuca Panu, że ten wyjazd to koszykarska emerytura.
- Nauczyłem się z dystansem podchodzić do takich opinii. Dla mnie to żadna emerytura. Przyjechałem tu grać w koszykówkę, walczyć o zwycięstwa. Nie jestem w jakimś egzotycznym miejscu na końcu świata, ale w lidze włoskiej - jednej z najsilniejszych w Europie. Dla mnie to mówi samo za siebie.

Jaka jest recepta Adama Wójcika na długowieczność? W wieku 37 lat nadal jest Pan w dobrej dyspozycji...
- (śmiech) Nie ma recepty - to indywidualna sprawa każdego sportowca. To oczywiste, że trzeba o siebie dbać, ale trzeba też mieć trochę szczęścia. Choćby do kontuzji. Ja na pewno nie czuję się na swoje 37 lat.

A na ile się Pan czuje?
- Czuję się... świetnie.

Nie żal wyjeżdżać z Polski, zostawiać dom i rodzinę?
- Trochę żal, ale takie jest życie sportowca. W tym fachu trzeba wykorzystywać szanse i przede wszystkim liczyć tylko na siebie. I ja to robię.

Nie dało się zakończyć rozmów z ASCO Śląskiem podpisaniem kontraktu?
- Nie chcę do tego wracać. To przede wszystkim sprawa pana Siemińskiego. Proszę z nim o tym rozmawiać.

Zawsze mówił Pan, że karierę zakończy jako zawodnik Śląska, we Wrocławiu, u siebie w domu. To już nie jest aktualne?
- Nie wiem co odpowiedzieć. Teraz szykuję się do sezonu w lidze włoskiej. Liczę, że będzie dobry i wcale nie ostatni w karierze. O przyszłość będę się martwił po zakończeniu rozgrywek, po kolejnych wakacjach. A Śląsk? W tym sezonie mam inny klub. I w tej kwestii to wszystko, co mam do powiedzenia.

Jak ocenia Pan występ Polski w mistrzostwach Europy?
- Było dobrze - przynajmniej pod względem gry, bo trudno cieszyć się z porażek. Wyniki na pewno mogły być lepsze. Na ten skład - gorszy niż w zeszłorocznych eliminacjach - to były jednak przyzwoite rezultaty. Walczyliśmy, pokazaliśmy charakter i serce. Nikt nam nie zarzuci, że nie daliśmy z siebie tego, co mogliśmy. Brakowało nam gwiazd - z NBA czy z Euroligi. Wszystkie zespoły miały kilku liderów - my nie. Za mało było ogranych zawodników, zbyt wielu debiutantów na arenie międzynarodowej.

Czego nam zabrakło choć do jednego zwycięstwa i awansu?
- Doświadczenia. Rywale w decydujących momentach grali dwie, trzy dobre akcje i załatwiali sprawę. Nam się to nie udawało, zawsze gdzieś zadrżały ręce. Z pewnością widać było także brak Michała Ignerskiego. On był w świetnej formie, mógł bardzo pomóc drużynie. Widać było, że bardzo chce, przykłada się do treningów. Kontuzja pokrzyżowała jego plany i osłabiła kadrę. Na to jednak nie mieliśmy wpływu.

Te mistrzostwa były definitywnym pożegnaniem Adama Wójcika z kadrą?
- Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem, ale... Myślę jednak, że tak. Za rok nie gramy eliminacji jako gospodarz mistrzostw Europy, więc kolejna impreza za dwa lata. Już raczej nie dla mnie.

Jak Pan widzi przyszłość drużyny narodowej? Co się musi zmienić, by odbudować pozycję naszej koszykówki?
- Kadrowicze przede wszystkim muszą grać w klubach. Taki Łukasz Koszarek praktycznie stracił pół sezonu. W eliminacjach grał świetne mecze. Potem w klubie trafił na ławkę i stracił wiele ze swoich atutów. Półrocznej przerwy nie da się potem nadrobić w dwa miesiące, podczas zgrupowań kadry. W reprezentacji można szlifować umiejętności, a nie je zdobywać. Dopóki tak będzie - będą też kłopoty drużyny narodowej. I nie tylko nie będziemy w finałach wygrywać z najlepszymi, ale w ogóle tam nie awansujemy.

Jak ocenia Pan postawę Macieja Lampego i Marcina Gortata, którzy praktycznie zrezygnowali z kadry?
- Siebie nie widzę na ich miejscu - nigdy bym tak nie postąpił. Zawsze grałem w reprezentacji, przyjeżdżałem na zgrupowania. I nie przez rok czy dwa, ale naście lat. Miałem przerwę, jednak w tym przypadku w grę wchodziły aspekty pozasportowe. A zapewniam, że mam wiele ciekawych pomysłów na wakacje - ciekawszych niż praca na zgrupowaniach. Tyle tylko, że mnie zależało na reprezentacji. I to jest podstawa. Jak ktoś nie chce - nie ma co go zmuszać. Z niewolnika nie ma pracownika. Bo potem tylko będzie rozwalał drużynę od środka. A to nie może przynieść dobrych efektów.

Gdyby Adam Wójcik był trenerem kadry, to po tegorocznych decyzjach Lampego i Gortata dałby im kolejną szansę?
- Tak. Ale na takich samych zasadach jak wszyscy. Bez taryfy ulgowej, oglądania się na ligi letnie czy NBA. Chcesz - przyjedź, pokaż co potrafisz, udowodnij, że tobie zależy. Nie? To dziękuję i do widzenia.

Mistrzostwa Europy 2009 odbędą się w Polsce. Na co możemy liczyć?
- Przede wszystkim nie można zmarnować tych dwóch lat, bo tylko praca - już od teraz - może dać jakikolwiek efekt. Chciałbym, żeby nasza drużyna wyszła z grupy, może awansowała do pierwszej ósemki. To byłby już naprawdę świetny wynik.

Kluczowe punkty dla Rosji - niemalże na wagę mistrzostwa Europy - zdobył amerykański rozgrywający Jon Robert Holden. Zespół Sbornej prowadził amerykański trener z izraelskimi korzeniami - David Blatt. Może u nas musi być tak samo?
- Rosjanie pokazali, że jest to jakiś pomysł i trzeba z tego wyciągać wnioski. Ale też nie można popadać w przesadę. Nie można zapominać o szkoleniu. Bo są też młodzi ludzie, którzy mają papiery na granie. I na nich trzeba postawić. Bo jak nie dostaną szansy, to nigdy nie przekonamy się, co tak naprawdę potrafią.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

MECZ Z PERSPEKTYWY PSA. Wizyta psów z Fundacji Labrador

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto