Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rodzina amiszów opowiada o życiu w czasie epidemii: „Ludzie marnują czas, marząc o jakichś mercedesach" [17.05]

Gabriela Bogaczyk
Gabriela Bogaczyk
Jedyna w Polsce rodzina amiszów mieszka w naszym kraju od prawie 30 lat. Na dobre zadomowili się już pod Janowem Lubelskim. Czy ich życie zmieniło się podczas epidemii koronawirusa?

- Pierwszą rzeczą o której musimy pamiętać jest to, że umrzemy. Trzeba przygotować się na śmierć i wtedy nie musisz się bać. Były chwile, w szczególności na początku pandemii, gdy nie wiedzieliśmy tak naprawdę jak groźny jest koronawirus. Teraz po półtora roku wiemy na pewno, że to choroba, która może sprawić poważne problemy. Nie mam co do tego wątpliwości, ale niestety uważam, że większość to niestety polityka i propaganda. Nie mam zaufania do tych liczb i statystyk. Obawiam się też, że jeszcze parę lat potrwa, zanim gospodarka się podźwignie po tym kryzysie - mówi Jakub Martin.

Podejrzewa, że wraz z rodziną przeszedł już Covid, bo prawie wszyscy chorowali w listopadzie. Mieli cos w rodzaju przeziębienia czy grypy, ale nie do tego stopnia, że musieliby jechać do lekarza czy na badania. W międzyczasie okazało się, że ktoś z ich znajomych miał potwierdzenie koronawirusa. Epidemia nie za bardzo wpłynęła na ich życie, bo z perspektywy wsi pod Janowem Lubelskim świat wygląda trochę inaczej. Czasem łapali się w sklepie na tym, że są akurat „godziny dla seniorów”. Były też ograniczenia w zborze w Lublinie, do którego uczęszczają. Przez kilka miesięcy nie było nabożeństw.

- A poza tym, to nie za bardzo miało się co zmienić, bo praca na roli sama się nie zrobi. Nie ma znaczenia, czy jest „wojna” czy nie - tłumaczy małżeństwo.

Jakub sceptycznie nastawiony jest do szczepionek. Wcześniej nie zdecydowali się również na szczepienie dzieci przeciwko innym chorobom. Na razie nie zapisują się też na szczepienie przeciw COVID-19. - Mógłbym to traktować jako sposób leczenia w przypadku naprawdę śmiertelnie groźnej choroby. Poza tym, tak się zastanawiam, jak to jest, że na samym początku mówiono, że trzeba będzie poczekać pięć lat na wynalezienie szczepionki, a nagle w ciągu roku udało się to wyprodukować. Prawdopodobnie trzeba będzie i tak szczepić się co roku na Covid, tak jak co sezon grypowy - przypuszcza Jakub.

Małżeństwo podkreśla, że wszystko jest w rękach Boga. Dlatego trudno mieć pewność, z jakiego powodu ktoś zmarł. Podkreślają, że to nie od nas zależy, kiedy umrzemy. - Nieważne, jak bardzo byśmy się trudzili, aby przedłużyć życie, to i tak nad wszystkim panuje Bóg. Nie mam nic przeciwko medycynie, bo lekarze są potrzebni. Sprawiają, że człowiek może nie cierpieć i żyć wygodniej, ale czy naprawdę mogą przedłużyć życie? Tylko do czasu. Tymczasem powinniśmy żyć pełnią życia, pojednani z Bogiem, aby w odpowiednim momencie być gotowymi na przejście do „lepszego życia” - zaznacza Anita.

Zwracają uwagę, że większość osób zamiast żyć, stara się za bardzo „zachować życie”. Jakub pyta się, ilu ludzi haruje cały rok, żeby mieć dwa tygodnie wakacji i duże emerytury, których nie wiedzą czy dożyją.

- Czy ten człowiek prawdziwie żyje czy haruje? Zamiast cieszyć się życiem, marnujemy czas marząc o jakichś mercedesach. Jakby próbując się przygotować na życie, które kiedyś ma nastąpić, a wtedy będziemy mogli być wreszcie szczęśliwi i zadowoleni. To jest tylko złudzenie. Należy traktować każdy dzień, jakby miał być naszym ostatnim. Ludzie myślą o wakacjach, a my jesteśmy cały rok na wakacjach - żartuje Jakub.

Przed laty w Ameryce spotkał człowieka, który pracował na Alasce poszukując złota. Opowiadał mu, jak ciężko pracował na dwie zmiany, ile to pieniędzy nie zarobił. Przez cały czas rozmowie przysłuchiwał się cicho stary Indianin. - Wreszcie się odezwał i mówi: „Dużo pracy, dużo pieniędzy - wielki pogrzeb, dużo kwiatów” - wspomina Jakub.

W Ameryce jest dobrze, ale nie aż tak

Martinowie przyjechali do Polski 27 lat temu z Ameryki, aby założyć zbór amiszowski. Zamieszkali najpierw we wsi Cięciwa pod Warszawą. Następnie przenieśli się na wieś pod Janów Lubelski, gdzie prowadzą gospodarstwo. Większość ich dzieci jest już dorosłych. Najstarsi synowie pracują. - Razem z nami do Polski przyjechały wtedy jeszcze dwie inne rodziny. Po kilku latach zdecydowały się powrócić do Stanów Zjednoczonych, a my zostaliśmy. Najpierw mieliśmy tylko pozałatwiać sprawy, zamknąć fundację, ale to wszystko się przedłużało. Niektórzy mówili: „zostań jeszcze trochę, może się uda”. Ale się nie udało. Niemożliwe jest przyprowadzić taką tradycję do Polski, bo tu już jest tradycja - katolicka - mówił nam kiedyś Jakub.

Dwa lata temu polska już rodzina amiszów odwiedziła rodzinę w Stanach Zjednoczonych. W Indianie spędzili ponad miesiąc. Mówią, że czuli się bardziej tam już jak goście. Można powiedzieć, że rodzina Anity należy do społeczności dosyć postępowych amiszów, bo mają prąd, samochód, telefony, ale radia i telewizji już nie. Internet niektórzy mają, ale tylko po to, żeby odbierać maile. Inni zaś traktują to jako zagrożenie. Wszystko zależy od zboru do którego się należy, ponieważ społeczność amiszów nie jest jednolita. Wcześniej ich syn i córki spędzili po roku w Ameryce, pracując na farmie u wujka. Jednak wszystkie dzieci zdecydowały się na powrót do Polski.

- Ludzie myślą, że w Ameryce jest dobrze. Jest, ale nie aż tak. Tutaj też nie jest źle. W Ameryce można zarobić dużo pieniędzy, ale jakim kosztem? Pracując cały dzień i noc. Kiedyś wystarczyło na przykład 30 krów, żeby utrzymać rodzinę. Obecnie wszystko jest nastawione na produkcję o masowej skali. Brat Anity ma sto krów, bo firmom nie opłaca się przyjechać po mleko od 30 krów - tłumaczy Jakub.

Z tym wiąże się wiele poważnych wyzwań dla społeczności amiszowskiej, ponieważ dużo się zmieniło od czasu, kiedy Martinowie wyjechali z Ameryki. - Amisze nie chcą używać prądu czy nowych technologii, ale nie da rady przecież wydoić ręcznie stu krów. Coraz trudniej funkcjonować im w nowoczesnym świecie, który się za bardzo zmienia. Kiedyś stali przed dylematem, samochód czy nie, a teraz zastanawiają się nad dostępem do internetu. Moim zdaniem to tylko kwestia czasu. Na przykład mój brat, który jest mechanikiem samochodowym podjął decyzję o przeniesieniu się do innego zboru, ponieważ wcześniej postanowiono, że nie wolno korzystać z internetu. Jednak nie da się być w dzisiejszych czasach mechanikiem bez internetu. Amisze nie są w stanie się zupełnie obecnie odizolować, bo są uzależnieni od innych. Ci, którzy nie chcą używać silników, wynajmują do pracy na przykład kogoś innego - tłumaczy Jakub.

Anita wychowała się w społeczności bardziej tradycyjnych amiszów, a Jakub - mennonickiej. Dziadek Anity był kaznodzieją i przyjeżdżał do zboru Jakuba na spotkania. Oni sami poznali się, ponieważ starszy brat Jakuba ożenił się z ciocią Anity, a później jej siostra wyszła za mąż za starszego brata Jakuba. Gdy dorośli zaczęli należeć do tego samego zboru, więc ich kontakty zaczęły być częstsze. Opowiadają, że ślub u amiszów składa się z nabożeństwa, a następnie z przyjęcia, na które zjeżdża rodzina i przyjaciele. U nich było ok. 150 gości, dzisiaj zdarzają się takie spotkania nawet do 400 osób. Przy czym w trakcie przyjęcia nie ma alkoholu i tańców.

- Amisze wywodzą się z chrześcijaństwa. Mówi się, że w XVI wieku „wyszli z ukrycia”. Staramy się żyć zgodnie z Pismem Świętym. Druga zasada to „chrześcijanin to ten, który żyje, a nie ten który wyznaje”. Mamy własną relację z Bogiem, nie potrzebujemy pośredników np. w postaci księży. Dlatego, że Kościół to zgromadzenie tych, którzy żyją po bożemu - wyjaśnia Jakub.

Martinowie w porównaniu do tradycyjnych amiszów są bardzo postępowi. Korzystają z samochodów, mają telefon, w pilnych sprawach korzystają z internetu. Ale radia i telewizji nie mają. Przez prawie 30 lat zdążyli się w Polsce zadomowić. Nie widzą dla siebie powrotu na stałe do Ameryki. - Niby społeczność amiszów jest otwarta, ale trzeba by było zgodzić się z ich myśleniem. Ja miałbym straszny problem z tym, żeby cicho siedzieć, bo nie ze wszystkim się po prostu zgadzam. Jako przykład mogę podać, że w niektórych zborach trzeba nosić brodę, a w innych nie. Czy o to naprawdę powinno chodzić? Jedni uważają, że skoro Jezus miał brodę, to trzeba ją też mieć. Nie można popadać w takie dosłowne skrajności, bo skoro Jezus był Żydem, to prawdopodobnie wtedy nie nosił spodni, a suknie. Czy to od razu oznacza, że też powinniśmy je nosić? - zastanawia się Jakub.

Epidemia jest skutkiem grzechu

Polscy amisze mówią, że nigdy pewnie nie dowiemy się, czy epidemia została wywołana specjalnie czy w wyniku naturalnej kolei rzeczy. Mało ważne jest, w jaki sposób koronawirus pojawił się na świecie, bo ich zdaniem i tak Bóg musiał na to pozwolić.

- Koniec końców, epidemia jest skutkiem grzechu. Człowiek grzesząc w ogrodzie Edenu sprowadził na ziemię problemy. Wybrał zło i teraz je poznajemy. Gdyby Bóg tego nie ograniczył, to by było o wiele gorzej. Dlatego to wszystko kiedyś się skończy - wyjaśnia Jakub.

Zdaniem Martinów pandemia powinna być traktowana przez ludzi jako moment otrzęsienia czy zastanowienia, ponieważ nie pojawiła się bez powodu. Ma o czymś przypomnieć. - O tym, co mówiłam na początku: że zawsze powinniśmy żyć w świadomości, że w każdej chwili możemy zostać powołani do tego, aby patrzeć twarzą w twarz z Bogiem i zdać rachunek z naszego życia. Ja nie mam pewności, czy dożyję wieczora. Niektórzy być może się zastanowią nad swoim życiem, ale większość nie zwróci na to większej uwagi - obawia się Anita.

Co prawda na początku epidemii ludzie docenili, że mogą w końcu spędzić czas spokojnie w domu z najbliższymi, ale po półtorej roku każdy chce już „wyjść na zewnątrz”, bo jest zmęczony „zamknięciem”. - To miało być coś ważnego, ale raczej nie będzie. Jeżeli sami nie będziemy chcieli prawdziwie żyć według jakichś zasad, to żadna pandemia tego nie zmieni. Akurat teraz w Księdze Objawienia czytamy o plagach, trzęsieniach ziemi, śmierci wielu ludzi, ale ostatecznie ludzie nie odpokutowali tego. Dlatego myślę, że czasem Bóg próbuje nas "przebudzić", ale ludzie nie zwracają na to uwagi. Zajmują się jakimś laboratorium w Chinach, zamiast zastanowić się nad własnym życiem - przypomina Jakub.

Polscy amisze starają się żyć zgodnie z zasadami Pisma Świętego. Zwracają uwagę, że jednak większość ludzi żyje według pieniędzy, przyjemności, rozrywki. I tego, by mieć lepiej od sąsiada.

- Tymczasem Covid spowodował problem, bo nie mogą pójść na te tańce. Ale jak tylko kluby zostaną otwarte, to tam wrócą. Wiele ludzi żyje tak, jakby Boga nie było, jakby życie tu miało trwać wieczne i nagle są zaskoczeni, że ludzie wokół umierają. Jest taki werset w Piśmie Świętym, który daje mi w tym czasie dużo do przemyśleń: „Człowiek nie potrafi zabrać duszy w dzień śmierci”. Oznacza to, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, że w dowolnym momencie Bóg może skrócić nam życie, bo znajduje się ono w jego rękach. Pamiętam człowieka, który był alkoholikiem, ale się nawrócił. Mówił, że trzy razy próbował popełnić samobójstwo, w tym rzucając się pod pociąg. I co? Pociąg zahamował. To nie są naturalne rzeczy, „ktoś” tam musiał czuwać i trzymać nad tym rękę - uważa Jakub.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Rodzina amiszów opowiada o życiu w czasie epidemii: „Ludzie marnują czas, marząc o jakichś mercedesach" [17.05] - Kurier Lubelski

Wróć na janowlubelski.naszemiasto.pl Nasze Miasto