Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Powrót z zaświatów? Recenzja płyty "Michael"

Łukasz Gołąbiowski
Dziesięć nowych piosenek, wielkie oczekiwania, wielkie kontrowersje, wielki rozgłos... i wielki powrót na listy przebojów. Taki był zamysł wydawców nowej płyty Michaela Jacksona. Co z tego wyszło?

14 grudnia miał być wielkim dniem dla fanów Króla Popu. Krążek z nowymi nagraniami miał potwierdzić doskonałą formę wokalną w jakiej ponoć był piosenkarz przed swoją niespodziewaną śmiercią. Nad płytą pracowano ładnych kilka lat, Jackson zaprosił do współpracy artystów będących "na topie" i każdy z nich był zachwycony efektami pracy z Michaelem Jacksonem. Znany ze swego perfekcjonizmu i jasno sprecyzowanych wizji co do brzmienia albumów, artysta nie nadzorował tym razem finalnych prac. I to słychać.

Jakby tego było mało, jeszcze przed swoim wydaniem płyta została oprotestowana przez rzesze fanów piosenkarza, jak i jego rodzinę. Zdaniem fanów bowiem pośród 10 premierowych piosenek znalazło się kilka utworów śpiewanych ...przez kogoś innego. Wprawdzie Sony Music (wydawca płyty) utrzymuje, że cała dziesiątka jest oryginalnego autorstwa Jacksona, zmieniono jedynie odrobinę głos piosenkarza przy pomocy syntezatora (falę popularności wykorzystywania tego efektu rozpoczął w ostatnich czasach raper Lil' Wayne). Nie dało się jednak uniknąć kontrowersji – nie ulega wątpliwości, że Michael Jackson, gdyby tylko żył, nie pozwoliłby aby jego głos modyfikowano.

Mimo tego wszystkiego 14 grudnia udałem się do najbliższego sklepu muzycznego i wydałem kilkadziesiąt złotych na album zatytułowany „MICHAEL”. W końcu oryginalność siedmiu/ośmiu piosenek nie da się w żaden sposób podważyć. Wróciwszy do domu, rozpakowałem pudełko i moim oczom ukazała się nie najgorzej zaprojektowana okładka – sklejone ze smakiem okładki poprzednich albumów oraz odpowiednio wystylizowane archiwalne zdjęcia. Autorem jest niejaki Kadir Nelson - i tu należą mu się słowa uznania, bo zrobił kawał dobrej roboty. Nie kupiłem jednak płyty po to, aby zachwycać się obrazkami, więc po wstępnych oględzinach wsunąłem krążek do odtwarzacza.

Pierwszy utwór jaki znalazł się w zestawieniu, to najlepiej znany szerszej publiczności przed premierą „Hold My Hand” nagrany w duecie z Akonem. Piosenka została wydana wcześniej jako singiel, nakręcono także do niej teledysk, który obejrzeć można było zarówno w internecie, jak i na najpopularniejszych kanałach muzycznych. Sama piosenka została nagrana w roku 2007 i niedługo po tym wyciekła do internetu. Problem polegał na tym, że nie była jeszcze ukończona i w efekcie nie brzmiała zbyt porywająco.

Szczęśliwie, to co znalazło się na albumie brzmi tak jak brzmieć powinno. I jest to jedna z nielicznych piosenek, w której od początku do końca „słychać rękę” Michaela. Jedynym problemem może być to, że chwilami wokale obu piosenkarzy zlewają się ze sobą i trzeba dobrze się wsłuchać aby je rozróżnić. Poza tym jednak, piosenka nie ma większych wad – melodia jest chwytliwa, słowa łatwe do zapamiętania, partie wokalne odpowiednio dobrane do dźwięków w tle. Akon w momencie wydania singla powiedział o tej piosence, że ma ona szansę stać się „hymnem” i faktycznie tak jest – zanim jednak trafi na czołówki list hitów, potrzebna jest odpowiednia promocja, a z tym SONY Music nie od dzisiaj ma problemy.

Następna w kolejności jest piosenka „Hollywood Tonight”. Początek to kościelny chór, jak już niejednokrotnie w piosenkach Jacksona bywało, później zaczyna się bardzo energiczny i łatwo wpadający w ucho bit z beatboxem w tle. I zaczyna się wokal. No właśnie, wokal. Pytanie tylko czyj. Do głosu Jacksona znanego z innych utworów nijak jest to podobne. Wątpliwości mieć można jak najbardziej uzasadnione, Michael miewał jednak piosenki w których śpiewał trochę niższym głosem (ot choćby 2000 Watts z poprzedniej płyty, gdzie mało kto mógł uwierzyć, że to naprawdę głos Króla Popu), skreślać więc jej nie można. Zwłaszcza że piosenka jest bardzo dobra, doskonale wpasowuje się w aktualne trendy nie gubiąc jednak jacksonowskiego stylu. Czy jest jednak śpiewana przez samego Michaela czy też SONY wzięło utwór śpiewany przez Jasona Malachi (artysta o głosie podobnym do Jacksona, niejednokrotnie już z nim mylony) ocenić należy samemu.

Osobiście skłonny jestem ku wersji że to autentyczny wokal Jacksona, poddany lekkim przeróbkom, ostateczny werdykt należy jednak do was czytelnicy, podobnie jak w przypadku piosenek Breaking News oraz Monster, śpiewanej razem z 50 Centem. Głos jest zdecydowanie różny od tego co znane jest szerszej publice, nie należy jednak zapominać, że Michael – co mało komu jest znane – na co dzień, mówił normalnym męskim głosem, jedynie na potrzeby medialne używał falsetu. Dysponował także szeroką gammą wokalną, co sprawia że nawet piosenki które na pierwszy „rzut oka” nie brzmią jak jego, nie mogą być automatycznie wykluczone z grona autentycznych. Utworem typowym dla Jacksona jest ostatni na liście „Much Too Soon”. Słychać tu, że od początku do końca tworzył ją sam Michael. Wspaniale dobrane, zróżnicowane instrumenty i melodia narastająca w doskonałych momentach, sprawia że poczuć się można przez muzykę dosłownie otoczonym. Nawet bez genialnego wokalu Michaela można by było uznać utwór za świetny. A dodając do tego kolejne zwrotki, zaliczyć można piosenkę do jednej z lepszych ballad Jacksona w przeciągu całej jego kariery.

Na sam koniec zostawiłem dwa utwory. Już na początku mogę powiedzieć o nich jedno – są genialne. Zarówno jeden jak i drugi, jeśli tylko rozgłośnie zapewnią ich regularną emisję, staną się bardzo popularne. Pierwszy z nich - utwór śpiewany z Kravitzem – Another Day (na dobrą sprawę jedyny rockowy na całej płycie). Piosenka zaczyna się świetnie, czuć potężnego kopa, głos Jacksona wręcz emanuje siłą i energią, znaną choćby z piosenek „Give In To Me”, solówka Lenny'ego wyrywa wręcz z butów a noga od początku do końca chodziła mi w rytm beat'u, a przy refrenie śpiewanym po raz drugi przyłapałem się na śpiewaniu go z Jacksonem. Refren. Jest rewelacyjny. W wysokiej formie był Jackson kiedy to śpiewał. Oj w wysokiej naprawdę. Trzeba tego samemu posłuchać, żeby móc docenić całość.

Można Jacksona lubić bądź też nie, ale każdy kto obiektywnie patrzy na muzykę, na warstwę techniczną utworów, zgodnie przyzna że dopracowany jest tu każdy, nawet najmniejszy detal. Bardzo przyjemnie się tego słucha, emocje budzą się w człowieku wręcz samoistnie.Jednak w porównaniu do ostatniego utworu, nawet Another Day wydaje się być słabe. Behind The Mask, to absolutny majstersztyk. Zdecydowany numer jeden na tej płycie. Gdyby ktoś kiedykolwiek poprosił mnie o wskazanie piosenki, która miałaby obrazować perfekcję w każdym calu, to bez namysłu wskazałbym właśnie na tę. Wiele już słyszałem utworów w swoim życiu, przez twórczość Jacksona przechodziłem setki razy i to naprawdę jedna z lepszych piosenek jakie nagrał. Mamy tutaj wszystko. Już saksofon i energiczny bit przez kilkanaście pierwszych sekund zwiastuje nam, że będziemy mieli tu do czynienia z arcydziełem. A w momencie, w którym do wszystkiego włącza się Michael ze swoim wokalem nie miałem absolutnie żadnych wątpliwości. Co ciekawe, mamy tu pomieszane style w jakich Jackson śpiewał – zarówno spokojny, wysoki jak i mocny, rockowy (który tu dominuje, choć piosenki do rockowej zaliczyć nie można), a także i fragmentami niski, jakże rzadko spotykany. O samym podkładzie pisać nie mam nawet zamiaru – jest tak wspaniale rozbudowany i skomponowany, że nie śmiałbym nawet podejmować się dokładniejszej próby charakterystyki.

Zatem jak wypada album jako całość? Z jednej strony masa kontrowersji co do autentyczności, niedopracowane utwory, z drugiej parę naprawdę dobrych piosenek, dwie wybitne ... i bądź co bądź nazwisko Jacksona, które już samo w sobie wpływa na ocenę krążka. Szczerze powiedziawszy jestem trochę rozdarty. Mam wrażenie, że Michael był na bardzo dobrym szlaku aby uczynić z tej płyty kolejny nie tylko świetnie się sprzedający ale także i dopracowany album ... ale przez zbytne majstrowanie przy niej po jego śmierci ten tylko ten pierwszy cel został osiągnięty. Album ma luki, nie da się ich zamaskować nawet nazwiskiem Króla Popu. Nie ulega wątpliwości, że mógł być lepszy. Jednak jak wyglądałby ostatecznie gdyby Jackson żył, nigdy się nie dowiemy ... Temu, co powstało pod szyldem SONY wystawić w dziesięciostopniowej skali, z bolącym sercem mogę wystawić więc góra ósemkę.Czytaj też:Król w pstrokatych szatach. Nowa płyta Michaela Jacksona już w sklepach

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Powrót z zaświatów? Recenzja płyty "Michael" - Dolnośląskie Nasze Miasto

Wróć na dolnoslaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto