Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Powódź we Wrocławiu przyszła w lipcu 1997 roku. Tak pamiętają to mieszkańcy Kozanowa [ZDJĘCIA]

Robert Migdał
Robert Migdał
Powódź we Wrocławiu w 1997 roku na zawsze wyryła się w pamięci mieszkańców. Wielka woda wyjątkowych szkód zrobiła na Kozanowie. To osiedle urosło do rangi symbolu tamtych wydarzeń - woda wlewała się tam ludziom do domów, zabierając niejednokrotnie dorobek życia, a ulicami płynęła rzeka, po której zamiast aut, sunęły potężne amfibie.Wspominamy wydarzenia sprzed 25 lat. Tekst pochodzi z roku 2021.

Spis treści

Powódź 1997 Wrocław - bloków na Kozanowie nie powinno być

Po jednej stronie domy jednorodzinne i niskie, wielorodzinne domki z ogródkami, tuż przy parku. Po drugiej potężne blokowiska z wielkiej płyty ciągnące się setki metrów wzdłuż ulicy i wieżowce strzelające w górę na 10 pięter, obudowane dokoła parkingami, na których samochód stoi przy samochodzie. Tylko gdzieniegdzie, między blokami, jak rodzynki w cieście, powtykane są stare, małe domki - tam gdzie teren jest wyżej, gdzie bezpieczniej, gdzie woda nigdy nie dochodziła.

Bo bloków na Kozanowie nie powinno być - przed II wojną światową Niemcy traktowali tereny dzisiejszego osiedla jako terytorium zalewowe: gdy wody w Odrze i Ślęzie było za dużo, to trafiała właśnie do kozanowskiej, głębokiej niecki. Pod koniec lat 70-tych właśnie w tej niecce zaczęto stawiać osiedle. W 1997 roku wszyscy przekonali się, że to był błąd. Wielki błąd.

Powódź tysiąclecia we Wrocławiu. Strach w człowieku siedzi

Lipiec. Ostatnią noc i pół dnia lało, jak z cebra. Na ulicach kałuże schną szybko w upalny dzień. Gdzieniegdzie błoto, połamane gałęzie na drodze. Od czasu do czasu jeszcze kropi.

- Wie pan, strach jakiś jednak cały czas w człowieku siedzi, kiedy tak mocno pada. Tylko powodzianie to zrozumieją - kręci głową pani Helena, którą spotykam w parku na Kozanowie. - Niby wał przy rzece jest, mocny, nowy, kilka lat temu postawiony. Niby powódź nam nie grozi, ale kiedy lipiec przychodzi i deszcz leje, jakby sam Pan Bóg kran odkręcił w niebie, to człowieka jakiś taki dreszcz przechodzi... - dodaje.

Przy parku osiedle domków jednorodzinnych - poniemieckich, ale i tych nowszych czasów Polski Ludowej. To tak zwany Stary Kozanów.

Wrocławianie dobrze pamiętają rok 1997

Renata Bator z ul. Trzebowiańskiej bardzo dobrze pamięta lipiec 1997 roku.

- Wiedzieliśmy, że idzie wielka woda, że może nas zalać - wspomina. - Tato wcześniej wywiózł auto w bezpieczniejszą cześć Wrocławia, na Kuźniki. Kupiliśmy, jak kazali w ogłoszeniach, baterie - żeby komunikatów z radia móc słuchać, świeczki, zapasy jedzenia. No i wodę. Wodę też kazali trzymać w garnkach i wannie - na czarną godzinę. Nasza sąsiadka, pani Zosia z domku na przeciwko, też nałapała zawczasu całą wannę wody, tylko, że jakoś z głowy jej wypadło, że łazienkę miała... w piwnicy. I na nic się to zdało, bo piwnicę od razu jej zalało. No i wannę też - wspomina Renata Bator.

Gdy nadchodziła woda, ratowano, co się da. Z niższych pięter wynoszono rzeczy na wyższe, co cenniejsze do sąsiada na górę.

- No i zwierzaki trzeba było ratować. Mama hodowała na ogródku koło domu kury i króliki. Cały zwierzyniec trafił na klatkę schodową naszego domu, na półpiętro. I kot, i pies był. Taka Arka Noego - Renata Bator uśmiecha się na wspomnienie tego zdarzenia.

Martwe zwierzęta płynęły środkiem ulicy

Gdy zalewało już Wrocław od wschodu, ludzie na Kozanowie godzinami układali worki z piaskiem budując małe tamy na prawie każdej ulicy, wzmacniali wał. - Mężczyźni sypali piasek do worków, kobiety wiązały worki. I tak w kółko. Na nic się to jednak zdało, bo woda przyszła tak wielka, że zalało nam od razu garaże, piwnice. Ale najpierw zaczęły wybijać studzienki, potem woda przyszła od strony parku... Do domów się nie wdarła, ale cały czas obserwowaliśmy, na ścianie z cegłówek, o ile poziom wody się podnosi. „O, jedna cegła w górę. O jedna w dół” - Renata Bator wspomina prowizoryczny wodomierz.

Prąd wyłączyli od razu. Wody też nie było.

- W domu mieliśmy butlę gazową z palnikiem i na niej mama obiad gotowała - wspomina pani Renata.

Przez kilka dni tylko było słychać helikoptery latające nad głowami. A poza tym cisza. Głucha cisza. -

- No i czuć było smród. Straszny smród wody pomieszanej z czym się dało, która była wszędzie dookoła - dodaje pani Renata.

Uwięzieni w domu przez kilka dni, jedni płakali, rozpaczając nad ogromem tragedii, inni martwili się o najbliższych.
- Sąsiad, pan Bazyli był bardzo chory i musieli go helikopterem zabierać z domu. I martwiliśmy się o sąsiadkę Elę, co w ósmym miesiącu ciąży była: czy aby ze stresu nie urodzi szybciej. Poza tym rozmawialiśmy z sąsiadami i patrzyliśmy, co danego dnia akurat płynie ulicą - głównie to były martwe zwierzęta. Że teżżadna epidemia nie wybuchła tego lata... - kręci głową Renata Bator.

Wodę najpierw było słychać

Kilka ulic dalej, w domku jednorodzinnym na ul. Dziadoszańskiej, powodziowe lato roku 1997 spędził Mirosław Zieliński. Najpierw, zanim zobaczył nad ciągającą wodę, to ją usłyszał.

– Sypaliśmy piasek do worków i nagle szum: jakby liście i gałęzie ktoś po ulicy ciągnął. I po chwili zobaczyliśmy wodę: strużkami płynęła, za chwilę strumieniem, potem falą. Szybko się podnosiła, tak, że do zalanego domu musiałem już wracać dookoła, miejscami gdzie było wyżej – wspomina pan Mirek.

Pamięta strach. Wszyscy się bali. Bez wyjątków. I niepokój. Ten też dotknął wszystkich. Bo nie było wiadomo - co dalej, czy wody będzie więcej, jak długo się utrzyma...

– Głodni nie byliśmy. Amfibią nam dowozili wodę, jedzenie. Tylko, że pozalewało nam domy. Samochód za dom handlowy Astra na Gądowie wywieźliśmy, ciocia jedzenie z zamrażarek do znajomych na Muchoborze, żeby się pomrożone zapasy nie popsuły, bo prądu przecież nie było. Ale to, czego nie dało się wynieść - przepadło. Wszystko, co woda powodziowa zalała, trzeba było wyrzucać, łącznie z przetworami zamkniętymi w słoikach: śmierdziało to okropnie. Przed każdym domem stał kontener i do
niego trafiały śmieci, mnóstwo śmieci... – dodaje pan Mirosław.

Trzy metry wody w fabryce lodów

Parę ulic dalej, w blokach między ulicami Celtycką i Kozanowską, na parterze ma swoją fabrykę lodów Anna Barton, wrocławska bizneswoman, twórczyni marki „Lody Barton”.

– Oj, ta powódź z 1997 roku to moje przekleństwo. Na początku lipca kupiłam nowoczesne maszyny do produkcji lodów, naszpikowane elektroniką i wstawiłam je do mojej fabryki na Kozanowie. Parę dni później miałam trzy metry wody w pomieszczeniach – prawie wszystko poszło na złom - wspomina Anna Barton.

Ocalała jedynie jedna, stara maszyna do lodów: staruszka nie miała elementów elektronicznych, więc jej woda nie zaszkodziła. Pani Annie groziło przez powódź bankructwo, niespłacone kredyty za maszyny, co je powódź zniszczyła, wisiały jej nad głową jak topór kata. Mogła też stracić dach nad głową: dom na Karłowicach. Za długi. Wtedy to narodził się pomysł, który szybko zrealizowała: parter domu na Karłowicach przerobiła na lodziarnię i zaczęła w nim zarabiać pieniądze. A fabryki na Kozanowie nie zlikwidowała. Działa tam do dzisiaj. I jej lodziarnia, co powstała na Karłowicach przez powódź, też ma się świetnie...

Pontonem na spacer z psem
Kilka bloków dalej na północ, w wieżowcu na ul. Celtyckiej 19, powodziowy czas spędził Władysław Baniak.

– Wał przy bloku umacnialiśmy, sypaliśmy. Ale na nic to się zdało. Bo rzeka nie przerwała wału na Kozanowie – puścił wał
na Popowicach, tam gdzie teraz budują osiedle przy hali Orbita. I stamtąd, parkiem, woda do nas przyleciała. Gdy zobaczyłem tę falę, to czym prędzej do mieszkania uciekałem – wspomina mężczyzna.

Przez kilka dni był, jak reszta jego sąsiadów, uwięziony w mieszkaniu.

– Wody bieżącej brak w domu, chociaż za oknami był jej nadmiar. Tylko butelkowana do picia została. Kanalizacja nie działała. Myć się człowiek w misce musiał. Ale raz dziennie wsiadałem na ponton i... płynąłem z psem na spacer. Żeby się załatwił. Jestem wędkarzem i na szczęście miałem swój pontonik, mały, bo mały, ale był. Psa transportowałem tam, gdzie było trochę ziemi - do najbliższego wału, którego wierzchołek nie był zalany. Pamiętam, że pies strasznie dygotał, bo bał się wody, a tu woda wszędzie, jak okiem sięgnąć... – dodaje.

Dni w bloku przy Celtyckiej były podobne do siebie. Głównie to były rozmowy z sąsiadami i czekanie. Co będzie? Jak będzie? W nocy było ciemno. Bo prądu w gniazdkach brak.

– Byłem szczęściarzem, bo miałem mały agregat prądotwórczy w domu. Niewielki. Nie wystarczył na prąd do lodówki,
ale już żarówki w mieszkaniu się świeciły. Nie trzeba było siedzieć przy świeczkach – wspomina Władysław Baniak. I dodaje: – Wie pan, u nas nie było tak tragicznie, jak w dalszej części Kozanowa: w okolicach Dokerskiej, Kozanowskiej. Tam było najniżej, tam wody było najwięcej...

W wodzie po szyję
Przestało padać. Jadę na ulicę Kozanowską, przy Dokerskiej, w drugą część osiedla. Tę położoną najniżej. Głównie wieżowce, w których wejść do klatek schodowych w jednym bloku jest kilkanaście. Molochy pełne ludzi. Na placu zabaw młodzi ludzie beztrosko bawią się ze swoimi dziećmi. Dwudziestolatkowie. Oni mogą znać powódź z 1997 na swoim osiedlu tylko ze zdjęć lub opowieści
rodziców. Na świecie wielu z nich jeszcze wtedy nie było. Szukam ciut starszych mieszkańców. Pani Teresa Ptaszek właśnie wraca ze sklepu do domu.

– Wtedy, kiedy przyszła woda, też wracałam do domu. Szłam do bloku, a woda mi sięgała prawie do szyi. Dobrze, że ktoś przytomnie zostawił otwarte i podparł drzwi wejściowe. Inaczej bym się do klatki schodowej nie dostała. Opór wody był tak mocny, że drzwi by się nie dało otworzyć – wspomina Teresa Ptaszek. – Prądu w domu nie było, ale o dziwo, gaz jużtak. I telefony działały – dodaje. – Niech pan wejdzie do klatki schodowej, to panu pokażę, dokąd woda sięgała. O, tu, nad drzwiami była przez
lata kreska. Ale teraz ją ktoś zamalował. Tyle wody tu było. No nie do uwierzenia, prawda? - dodaje.

Powodziowi turyści patrzyli z górki
Z wodą w domach na Kozanowie to była loteria. W jednych blokach woda zalewała mieszkania do drugiego, trzeciego piętra, a kilkanaście metrów dalej sięgała jedynie do balkonu. Wszystko zależało od tego, czy blok stał na lekkim wzniesieniu, czy nie.

– U sąsiadki woda była równo z balkonem. Błagała, żeby amfibiami nie pływali za szybko i za blisko, bo jak się robiła fala, to jej woda uderzała o szybę okna balkonowego – wspomina Teresa Ptaszek.

Pani Teresa była jedną z wielu osób, które tuż po zalaniu osiedla wskoczyły na ponton (dosłownie, z okna na korytarzu) i wypłynęły z osiedla. Na czas wielkiej wody zamieszkała u siostry na Bystrzyckiej.

– Głównie ze względu na psa. Bo jakbym z nim wychodziła na spacer? – mówi.

Jej sąsiadka z ulicy Kozanowskiej Krystyna Olnica - mieszkała wtedy z rodzicami. Z powodzi pamięta głównie ogrom wodydookoła, jak okiem sięgnąć.

– Jakbyśmy na środku morza, albo jeziora mieszkali – wspomina. – I ta cisza nocą: nic nie jeździło, tylko od czasu do czasu jakieś nawoływania było słychać z okna do okna, z bloku do bloku: „Kaśka, żyjesz? Marcin, tęsknię za tobą...” I świeczki w oknach. I ta ciemność – dodaje kobieta.

Jeden blok był w wodzie, drugi, nieco dalej wcale. Na Kozanowie były suche wyspy - miejsca, na które woda się nie wdarła.

– O tam, na Dokerskiej - pokazuje ręką pani Krystyna. - Tam jest trochę wyżej. Nazywaliśmy to miejsce „taras widokowy”, bo ludzie z całego miasta przyjeżdżali, stawali tam i patrzyli na zalany Kozanów, niektórzy machali nam. Tacy powodziowi turyści.

Do Astry po flaszkę

Nie wszyscy wspominają powódź z 1997 roku tragicznie. Obok, na ławce przed blokiem siedzi starszy mężczyzna, sąsiad pani Krystyny. Szczupły, po 60-tce, podpiera się laską.

– Ja się tam z nazwiska przedstawiać nie będę, bo jeszcze inni pomyślą, że jakiś wariat jestem. Ale mi się ta powódź podobała: wsiadałem sobie na ponton i pływałem po osiedlu. Dla mnie to była atrakcja. Takie zwiedzanie, poznawanie Kozanowa na nowo…

– Po jedzenie pan też tym pontonem pływał?
– Jedzenie to nam wojsko przywoziło. I wodę.
– Zakupów żadnych pan nie robił? Sobie? Sąsiadom? Miał pan transport…
– A owszem, do Astry pływałem po... alkohol. Bo pić się wtedy strasznie chciało. No bo co innego z kumplami-sąsiadami było robić? Gadać godzinami? Flaszkę się robiło, jedną za drugą – uśmiecha się. – I to jeszcze człowiek bezkarnie pić mógł, bo do pracy się nie szło, a codzienne tankowanie można było zrzucić na to, że smutek człowiek zapija, bo wszystko zalane – wspomina z uśmieszkiem. I zbiera się do domu, bo znów zanosi się na deszcz. Zaczyna kropić...

W jednej biedzie wtedy byliśmy, wszyscy razem...

Wszyscy powodzianie z 1997 roku jednak zgodnym chórem wspominają jedno: wielką, ludzką solidarność, chęć pomocy innym, głównie sąsiedzi sąsiadom.

– Jeden drugiemu pomagał, jak mógł. Nasz sąsiad, lekarz, załatwił wszystkim sąsiadom szczepionki przeciw tężcowi – wspomina Renata Bator. –W sprzątaniu po wielkiej wodzie też sobie pomagaliśmy, a ksiądz z kościoła świętej Jadwigi załatwił maszyny osuszające do domów – dodaje. – Każdy z każdym się dzielił: wodą, jedzeniem, tym, co miał – dodaje Władysław Baniak –No
i ludzie byli dla siebie wsparciem, podtrzymywali się na duchu. To wtedy było ważne: rozmową, spotkaniami na klatce schodowej...

– W jednej biedzie wtedy byliśmy, wszyscy razem. Zacieśniły się przyjaźnie, znajomości, dobrosąsiedzkie relacje. Jakiś plus tej powodzi jednak był – dodaje Mirosław Zieliński.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto