Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Portret powojennego Wrocławia. Przeczytaj opowieść o Stefanie Arczyńskim i jego żonie (ZDJĘCIA)

Dariusz Chajewski
FOT. Z ARCHIWUM RODZINY ARCZYŃSKICH
Pisząc o przesiedleniach, o przybywających na ziemie zachodnie Kresowianach, zwykle piszemy o niechęci, poczuciu tymczasowości, przeświadczeniu krzywdy. Jakże inaczej brzmi opowieść Lidii Cichockiej-Arczyńskiej, żony słynnego fotografa Stefana Arczyńskiego, która, gdy „przyjechał Lwów”, już tutaj była, przetrwała oblężenie i zdobycie twierdzy Breslau.

Brama przy ul. Łokietka 2 we Wrocławiu… Po lewej stronie uchwycone fragmenty czyjegoś życia, upozowane, w lekkim retuszu. Portret chłopca, niżej dziewczynki, na samym dole kobieta z kwiatami. Prawa strona to ruch. Tancerka w cyrkowych, akrobatycznych niemal figurach…

- Tak, to były zdjęcia Eryki Tomaszewskiej, primabaleriny naszego teatru - wspomina pani Lidia Arczyńska. - Gdy zobaczyłam Stefana po raz pierwszy, gdy robił u nas zdjęcia, sympatyzował właśnie z nią. Jednak zaprosił mnie na kawę, ale potraktowałem to jakoś tak niepoważnie. Dopiero gdy wraz z siostrą szłyśmy obok jego atelier, ta poprosiła, abyśmy weszły. Bo słyszała, że ten pan robi bardzo ładne zdjęcia, a witryna w tym szarym świecie rzucała się w oczy. Zapukałyśmy, a gdy otworzył, zdziwiłam się, że wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi. Przystojny, opalony, bo jak się okazało, wrócił ze swojego ukochanego Zakopanego. I tak spóźniona kawa zamieniła się w… resztę życia.

Na granicy dwóch światów

Był przełom lat 40. i 50. Wrocław przypominał nadal morze ruin i to spotkanie na Łokietka przypominało trochę odnalezienie się dwojga rozbitków z dziwnymi, jak na ten czas i to miejsce, biografiami. Ona miała za sobą walki o Festung Breslau. Jej matka rozstała się w 1941 roku z mężem, Polakiem, i przeprowadziła do stolicy Dolnego Śląska, licząc, że tutaj łatwiej będzie przetrwać wojnę. Zamieszkały przy Osobowickiej. Koniec wojny zastał ją bez znajomości języka polskiego, niemogącą podjąć z tego powodu nauki w polskiej szkole. Ratunkiem okazała się szkoła baletowa w Gdańsku. Taniec kochała zawsze. Jeszcze uczyła się, gdy podczas ferii we Wrocławiu znajomy powiedział jej mamie, że tworzy się tutaj opera i potrzebne są tancerki… To było jak spełnienie marzeń. Jej miasto, jej pasja.

On pochodzi z polskiej rodziny, emigrantów z Wielkopolski osiadłych w niemieckim Essen. Po wczesnej śmierci matki dziećmi zajmował się ojciec, urzędnik państwowy i znany działacz Związku Polaków w Niemczech. Na tyle znany, że gdy wybuchła wojna, za działalność polonijną aresztowało go gestapo. Był poddawany nieludzkim przesłuchaniom. W roku 1940 wykonano na nim karę śmierci przez ścięcie toporem. W tym czasie Stefan Arczyński został wcielony do niemieckiej armii - gdzie obrabiał dla Luftwaffe zdjęcia lotnicze. Ostatecznie trafił na front wschodni, tam pod Stalingradem został ranny. Ze szpitala trafił do rosyjskiej niewoli na Łotwie. Z niewoli wyciągnęła go kuzynka, powołując się na działalność ojca. Otrzymał polskie obywatelstwo i otworzył zakład fotograficzny, najpierw w Kamiennej Górze, później we Wrocławiu.

Ludzie i twarze

- Atelier wraz z mieszkaniem mąż kupił od wyjeżdżającego do Izraela poprzedniego właściciela - mówi pani Lidia i nasłuchuje. Mąż leży obłożnie chory w pokoju obok. Niestety, ze 104-latkiem nie ma kontaktu.

- Wtedy też zamienił tę bramę w witrynę - dodaje po chwili.

Przez te wrota przechodziły setki, tysiące ludzi. Roześmiane młode pary proszące o „monidła”, rodziny z dziećmi, młódki i panie dojrzałe, urzędnicy, robotnicy… Tysiące twarzy.

- To był dziwny czas i dziwne miejsce… - wzdycha pani Lidia. - I ani przez chwilę nie wątpiłam, nie wątpiliśmy, że Wrocław ma szansę, choć nie wiem na jakiej podstawie. Najważniejsza była nadzieja. Nikt nie zwracał uwagi na to skąd, kto przyjechał, chociaż na początku ludzie trzymali się trochę w grupach, które wiązało miejsce pochodzenia.

Jak wspomina pani Lidia, znaczną część zespołu opery, tancerzy, śpiewaków stanowili Niemcy. I nie przypomina sobie, aby komuś to przeszkadzało. Niemców było zresztą bardzo wielu, gdyż po początkowej ewakuacji wielu wróciło, gdyż nieznany był jeszcze ostateczny kształt granic. W sierpniu 1945 roku w mieście było blisko 190 tys. Niemców i ledwie 16,5 tys. Polaków. I nawet w dobie wysiedlania zadecydowano o pozostawieniu Niemców posiadających specjalne kwalifikacje potrzebne do funkcjonowania miasta. Wysiedlenia trwały jeszcze w 1955 roku, dziesięć lat po zakończeniu wojny.

Pierwsi Polacy przybyli tutaj to więźniowie obozów koncentracyjnych, którzy postanowili pozostać na Dolnym Śląsku, kolejarze, później ludzie, którzy mieli budować tutaj administrację. Później jechała „centrala”, Wielkopolska i wreszcie Kresy. Przesiedleńcy pochodzili głównie z okolic Lwowa i Stanisławowa, ale nie brak było przybyszów z Wileńszczyzny. W roku 1947 22 proc. mieszkańców stanowili Kresowianie.

- Jednak u nas było dziwnie, nie pamiętam jakichś sporów, nikt mi, czy mojemu mężowi nie wykrzyczał, że jesteśmy Niemcami - mówi pani Lidia. - Może dlatego, że tak wielu Niemców tutaj było? Nie było też tak, że idąc ulicą, na pierwszy rzut oka poznawało się, że ktoś jest z Kresów, a ktoś z Wielkopolski.

Miski zupy i bombki

- Ludzie patrzyli wówczas całkiem inaczej na świat - mówi pani Lidia, przerzucając fotografie, które wyszły spod ręki męża. - Nikt z nas, którzy już tutaj mieszkali, nie patrzył na przybyszów, jak na najeźdźców. Bardzo chcieliśmy robić coś, co ma sens. W operze mieliśmy wielu Niemców, ale na przykład baletmistrz, wspaniały człowiek, fantastyczny fachowiec, był ze wschodu. Do tego u nas był jeszcze wspaniały Henryk Tomaszewski, absolutna gwiazda. Mam porównanie z tym, co działo się w operze warszawskiej, nieustanne spory, dziwna rywalizacja.

A do opery przychodziły tłumy, a mogło się wydawać, że przecież ludzie w tym poranionym mieście mieli inne potrzeby. Każdy dzień był wypełniony po brzegi, bo przecież wówczas była jeszcze operetka. Z kolei pan Stefan, gdy tylko opuszczał atelier, z aparatem w dłoni dokumentował życie kulturalne, ale także zapisywał na fotograficznej kliszy zmieniające się miasto.

- Po pracy nadal trudno nam wszystkim było się rozstać, godzinami siedzieliśmy w kawiarni Teatralnej, dyskutowaliśmy nad tym, co robimy i co chcemy robić, a ile w tym było zapału, emocji… - dodaje pani Wanda.

Na co dzień walka o przeżycie. Zaraz po wojnie były ogromne problemy aprowizacyjne, pani Lidia pamięta, jak chodziła do wojskowych garkuchni po miskę zupy. Później, gdy do miasta zaczęli ciągnąć rolnicy z okolicznych wsi, zaczynało być coraz lepiej. Jajka, kury, śmietana.

- A ile trzeba było włożyć wysiłku, aby jakoś wyglądać - śmieje się nasza rozmówczyni, patrząc na kolejne portrety, które przez lata robił jej mąż. - U nas, na Świdnickim były sklepy, tzw. komisy i można było tam kupić wszystko, ciuchy, ale drożyzna była niesamowita. Pamiętam, że pierwsze nylony kosztowały 1500 złotych, a nas nie było stać, mimo że dość dobrze zarabiałam. Chustki, drewniaki, sukienki, bardzo wąskie w talii, nazywane bombkami.

Mury, jak drzewa

I jeszcze dziś, gdy pani Lidia spaceruje w centrum Wrocławia, przypomina sobie jazdę tramwajem przez to dziwne miasto, które zawsze wyglądało, jakby było wielkim placem budowy. Ale te pierwsze lata to była pustka, nicość, z której powoli rosły mury. Powoli, niczym drzewa.

- To był tramwaj numer „7” lub „9” - zastanawia się przez chwilę. - Kupowało się miesięczne karnety. Jechałam do opery, pod mostem Uniwersyteckim, przez Grunwaldzki, rynek…

Dziś pani Lidia może porównać Wrocław przed, po i dziś. I przymyka na chwilę oczy. Jakby przypominała sobie dawny świat zza szyby tramwaju, w której odbijała się twarz pięknej dziewczyny. Jej twarz.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto