Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nowy szef "Przylądka Nadziei" we Wrocławiu: Trzeba myśleć o tych, których udało się uratować, a nie tylko o tych, którzy nie przeżyli

Robert Migdał
- Zawsze traktowałem tę pracę jak bycie żołnierzem na froncie: jestem okopany w rowie i strzelam do widzialnego lub niekiedy niewidzialnego wroga czyli do komórek nowotworowych. No i oczywiście w wielu przypadkach tę wojnę się wygrywa, ale niestety czasami ma się rany, czasami nie uda się kogoś uratować... - mówi prof. dr hab. n. med. Krzysztof Kałwak z wrocławskiej kliniki hematologii i onkologii dziecięcej, który od października zastąpi prof. Alicję Chybicką na stanowisku szefa "Przylądka Nadziei". Rozmawia Robert Migdał

Kierowanie "Przylądkiem Nadziei" to i wielkie wyzwanie, ale i wielkie możliwości.

- Jak najbardziej tak. Przede wszystkim jednak to jest wielki zaszczyt. Zostanie kierownikiem kliniki hematologii i onkologii dziecięcej, po takiej osobowości jak prof. Alicja Chybicka, to jest olbrzymia sprawa. I olbrzymia odpowiedzialność również, bo Przylądek Nadziei to wielka klinika: 77 łóżek, największy w Polsce oddział transplantacji komórek krwiotwórczych dla dzieci. To ponadregionalna klinika, która działa nie tylko we Wrocławiu, na Dolnym Śląsku, ale w wymiarze krajowym, a mam nadzieję - w przyszłości - będzie również działać w wymiarze międzynarodowym. Wierzę, że to również się uda, bo możliwości Przylądka Nadziei są duże, choć pandemiczny czas nie ułatwiał rozwoju. Miejmy nadzieję, że teraz będzie już z górki.

Jakie cele postawił Pan przed sobą i swoim zespołem: na najbliższe miesiące, na najbliższe lata?

- Bardzo dużo wyzwań (uśmiech). Pewnie wszystkiego nie uda się zrealizować, bo do tego potrzeba pieniędzy, ludzi, a wiemy doskonale, że i z jednym i z drugim są problemy, bo tak niestety jest w ochronie zdrowia w Polsce, że zawsze czegoś nam brakuje. Ostatnio - powiem szczerze - brakuje nam ludzi. Ciągle w Przylądku Nadziei jest jeden oddział, który pracuje na pół gwizdka, bo nie mamy w odpowiedniej ilości kadry pielęgniarskiej i lekarskiej. Ale mam nadzieję, że to mocno się zmieni, że uda mi się - wspólnie z dyrekcją Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego - odpowiednio wzmocnić kadrę. Chciałbym, żeby Przylądek pracował na 130 procent, bo takie możliwości na pewno są. A cele? My już jesteśmy kliniką bardzo nowoczesną i innowacyjną. I to jest początek drogi, bo na przykład bardzo chciałbym zbudować oddział immunoterapii dla pacjentów z całej Polski - zarówno immunoterapii CAR-T, jak i innych form immunoterapii. Niebawem będziemy mogli, od końca tego roku, zaoferować terapię genową dla pacjentów z ciężkim niedoborem odporności. To jest bardzo rzadka jednostka chorobowa i prace są prowadzone we współpracy z ośrodkiem w Holandii.

Klinika to nie jest tylko oddział przeszczepowy. To też oddziały onkologii dziecięcej, bardzo duże, bo ponadregionalne…

- To też oddział wzmożonego nadzoru, to też poradnia krzepnięcia krwi. Chciałbym w Przylądku stworzyć poradnię immunologiczną dla pacjentów z obniżoną odpornością po leczeniu onkologicznym, po przeszczepach szpiku i dla pacjentów z pierwotnymi niedoborami odporności. Mamy specjalistów w każdej dziedzinie - od transplantologii, po immunologię - więc pole do popisu jest u nas w klinice bardzo duże. Myślę, że praca z tak dużym zespołem nie jest łatwa, ale jest wiele celów, które trzeba powoli realizować. Jest też olbrzymi obszar dydaktyczny - bo w klinice prowadzimy rocznie ponad 6,5 tysiąca godzin zajęć ze studentami. To jest też wyzwanie dla kadry dydaktycznej, bo mamy też pomysły, jak poprawić i ten obszar naszej pracy.

A wyzwania bardziej przyziemne? Codzienne?

- Przylądek Nadziei został zbudowany w 2015 roku - wtedy przenieśliśmy się do niego z kliniki przy ul. Bujwida, która była pełna felerów. Przylądek jest budynkiem pięknym, nowym, ale po 5 latach są już w nim miejsca, rzeczy, które można by poprawić, zmodyfikować i to jest też zadanie dla mnie, jako kierownika kliniki. Muszę się tym zająć i muszę znaleźć - wspólnie ze szpitalem oraz Fundacją "Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową", środki, żeby tę klinikę odświeżyć.

Spora lista zadań...

- Moim marzeniem jest, żeby zrealizować chociaż 3/4 z tych planów, jakie sobie postawiłem. Wszystkiego pewnie się nie uda, ale trzeba wierzyć. Mam na to 6 lat - to jest i dużo, i mało. Mam nadzieję, że Przylądek, który zbudowała Pani Profesor Alicja Chybicka, z nami wszystkimi, z całym zespołem, będzie nadal rozwijał się. Mamy wspaniałych liderów - zarówno w części onkologicznej, jak i części transplantacyjnej. W rankingach naukowych również jesteśmy stosunkowo wysoko, a będziemy starali się być jeszcze wyżej. Mam nadzieję, że fantastyczny zespół mi w tym pomoże i za parę lat będę mógł z uśmiechem powiedzieć, że stworzyliśmy kolejne wspaniałe lata Przylądka Nadziei.

Ma pan 52 lata. "Jest w sile wieku, z głową pełną pomysłów" - mówią o Panu inni lekarze. Powinno się udać.

- To wiek, w którym rzeczywiście jeszcze dużo mogę zrobić: jestem jeszcze na krzywej wznoszącej i zrobię wszystko, żeby Przylądek Nadziei rozwijał się.

Pani Profesor Alicja Chybicka odchodzi z Przylądka.

- Ale zapowiedziała, że jest zawsze do dyspozycji, że zawsze jest pod mailem, pod telefonem, że zawsze może nam pomóc, doradzić. Poza tym Pani Profesor jest członkiem rady fundacji "Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową" i będzie aktywnie uczestniczyć w życiu kliniki. Bo naszej kliniki nie byłoby bez Fundacji. Dzięki niej mamy dostęp do nowoczesnych terapii dla naszych pacjentów - bo bez pieniędzy, bez wsparcia społeczeństwa, nie byłoby najnowocześniejszej terapii CAR-T, w momencie, kiedy ona nie była refundowana. Wszyscy lobbowaliśmy, żeby ta regulacja jak najszybciej nastąpiła - Pani Prof. Chybicka była bardzo aktywna w tym aspekcie i cieszę się, że będzie nadal uczestniczyła w życiu kliniki: też jako polityk, jako senator RP. Niestety jednak z racji obowiązków w Warszawie nie będzie przyjmować regularnie pacjentów w klinice.

Jako nowy szef Przylądka nie przyszedł Pan znikąd. Z kliniką jest Pan związany od wielu, wielu lat.

- Swoją karierę rozpoczynałem w klinice przy ul. Bujwida, choć swoje pierwsze kroki stażowe miałem w klinice hematologii przy ul. Pasteura. Moim pierwszym opiekunem naukowym była śp. Prof. Sabina Kotlarek-Haus i moim celem - początkowo - była praca w klinice hematologii dorosłych przy ul. Pasteura. Ale... poszedłem na staż z pediatrii właśnie do kliniki hematologii dziecięcej na Bujwida: żeby zobaczyć nowoczesne terapie, bo już wtedy, w latach 90-tych, stosowano je w klinice hematologii dziecięcej pod wodzą śp. Pani Profesor Janiny Bogusławskiej-Jaworskiej. To była klinika wzorcowa. Warunki w niej, jak na lata 90-te, nie były najgorsze. Usiadłem sobie na schodach i czekałem, aż ktoś mnie "zgarnie" i "zgarnęła" mnie z tych schodów Pani Prof. Ewa Gorczyńska, ówczesna szefowa oddziału transplantacji. No i tak mi się tam spodobało, a dodatkowo moje zaangażowanie również spodobało się Pani Prof. Jaworskiej i Pani Prof. Gorczyńskiej, że zostałem. W klinice hematologii jestem od 1996 roku do dzisiaj. To już 25 lat - byłem m.in. lekarzem oddziału onkologii dziecięcej, ale przede wszystkim pracowałem w oddziale transplantacji szpiku, rozwijając się, aż w końcu zostałem szefem tego oddziału przeszczepowego, koordynatorem przeszczepiania...

Mówi Pan o pracy z dziećmi chorymi. To dla lekarza wyjątkowo trudna praca.

- Kiedy byłem młodym lekarzem, to każdą śmierć bardzo przeżywałem. To były ciężkie chwile. Na przestrzeni tych 25 lat pracy medycyna bardzo poszła do przodu - nasze wyniki leczenia bardzo się poprawiły, choć oczywiście jest wiele do zrobienia. Ale postęp jest gigantyczny. Zawsze traktowałem tę pracę jak bycie żołnierzem na froncie - jestem okopany w rowie i strzelam do widzialnego lub niekiedy niewidzialnego wroga czyli do komórek nowotworowych. No i oczywiście w wielu przypadkach tę wojnę się wygrywa, ale niestety czasami ma się rany, czasami nie uda się kogoś uratować. I wtedy to jest tragedia. Z drugiej strony, pracując przez wiele lat na oddziale transplantacji szpiku, wychodziłem z założenia, że każdy pacjent, który przychodzi na oddział, nie ma praktycznie szans na życie bez sukcesu przeszczepu - i jeśli my, tym przeszczepem jesteśmy w stanie uratować 60-70 procent chorych, to to jest bardzo, bardzo dużo. I trzeba myśleć o tych, których udało się uratować, a nie tylko o tych, którzy nie przeżyli.

Misją każdej kliniki hematologii dziecięcej jest to, żeby nieść pomoc.

- I to nie tylko od godziny 7.30 do 15.05, ale cały czas. I tak jest z nami - jesteśmy cały czas "na telefonie", nawet na urlopie odbieramy rozmowy i odpisujemy na maile. Chorzy nie mogą czekać. Każdy z nas jest tak głęboko zaangażowany, że nie potrafi z tego, ot tak, wyjść... Oczywiście, że jest to obciążające, no ale każdy, kto zdecydował się być onkologiem dziecięcym, czy transplantologiem dziecięcym, wie, że jest to misja i na dodatek ciężka misja. Czasami lekarze się wypalają, czasami odchodzą z pracy, ale jednak jest wiele osób, które zostają. Moją rolą, jako kierownika będzie również to, żeby jeszcze bardziej wzmocnić tych, którzy zostają w zespole.

Jest pan optymistą w życiu?

- Tak, jak najbardziej tak. Trzeba żyć dniem dzisiejszym, ale wierzyć, że da się coś zrobić więcej, bardziej, lepiej. Inaczej bym nie był w tym miejscu, w którym jestem.

Praca pracą - jest bardzo wyczerpująca, trudna. Jak Pan prywatnie ładuje baterie, jak pan odpoczywa? Ma pan czas dla siebie?

- Z tym jest coraz gorzej. Prywatnie uwielbiam sport, ale ostatnio coraz częściej w wersji biernej: jestem kibicem Śląska Wrocław i Sparty Wrocław. Czyli piłka nożna i żużel - jestem lokalnym patriotą. Grywam w tenisa i jeżdżę na nartach - niestety ostatnio coraz rzadziej. No i uwielbiam chodzić po górach - zdobyłem nawet kiedyś Kilimandżaro, wspólnie z Panią Prof. Alicją Chybicką, w trakcie słynnej wyprawy "Szpik na szczyt", w której brali udział dawcy i biorcy szpiku. Byłem jednym z lekarzy tej wyprawy - to była fantastyczna akcja, która pokazała, że ludzie po przeszczepie szpiku, po chemioterapii, są w stanie wrócić do zdrowia, do pełnej aktywności fizycznej. Kilimandżaro może technicznie nie jest trudną górą, ale jeśli chodzi o wysokość, stanowi olbrzymie wyzwanie. Do tej chwili nie jestem w stanie zapomnieć, jak jeden z dawców wraz ze swoją biorczynią, trzymając się za ręce, weszli na szczyt Kilimandżaro, a z kolei dawczyni szpiku dla mojego pacjenta, na szczycie góry, wyciągnęła karteczkę: "Przemek, jestem tutaj dla Ciebie". To były szalenie wzruszające, niezapomniane chwile.

Rozmawiał Robert Migdał

od 7 lat
Wideo

Jakie są wczesne objawy boreliozy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto