Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Mateusz Łazarowicz: Podczas wyprawy próbowałem pogodzić się z losem [WYWIAD]

Kinga Mierzwiak
Kinga Mierzwiak
Mateusz Łazarowicz z żoną Anią
Mateusz Łazarowicz z żoną Anią Archiwum prywatne
Z Mateuszem Łazarowiczem, wrocławianinem, który ku czci zmarłej żony, postanowił wyruszyć na pełną wyzwań wyprawę rozmawiamy o utracie bliskiej osoby, bólu i pomaganiu.

1800 km, 28 szczytów - Mateusz Łazarowicz na przekór wszystkiemu postanowił zdobyć koronę gór Polski. To nie była zwykła wyprawa, a rodzaj autoterapii. Wrocławianin zrobił to ku pamięci zmarłej żony, Ani. Anna Łazarowicz odeszła, będąc w szóstym miesiącu ciąży.

Osobisty cel to jedno. Mateusz Łazarowicz chciał też pomóc podopiecznym Fundacji Potrafię Pomóc. W czasie wyprawy KGP Pamięci Ani Łazarowic zorganizowano zbiórkę na rzecz fundacji.

Poniżej rozmowa z Mateuszem Łazarowiczem.

Kiedy zrodził się w Pana głowie pomysł na tę wyprawę?

Pomyślałem sobie o takiej wyprawie tydzień po śmierci żony. Chciałem pojechać do Norwegii, bo już wcześniej, byliśmy tam razem dwukrotnie. Okazało się jednak, że Norwegia z powodu pandemii się zamyka. Stwierdziłem, że muszę skupić się na tym, co jest w zasięgu ręki, że to będzie wyprawa po Polsce. Siostra podsunęła mi pomysł zdobycia korony gór Polski. Ponadto inspirowałem się również Agnieszką Korpal, narzeczoną Tomasza Kowalskiego, który zginął na Broad Peak w 2012 roku. Ona również doświadczyła utraty ukochanej osoby. Jeszcze przed śmiercią Tomka zdobyła rowerową koronę gór Polski. Wjechała rowerem nawet na Rysy i Szczeliniec. Ja zdobyłem się na to, żeby wjechać na 3 szczyty rowerem, resztę szczytów zdobyłem, podjeżdżając jak najwyżej mogłem rowerem i całym bagażem (sakwy, namiot), a następnie ostatni odcinek pokonywałem pieszo.

Czy ta wyprawa była dla Pana rodzajem autoterapii?

Musiałem pogodzić się ze śmiercią żony. Chciałem zrobić coś, co da mi jakieś takie poczucie wewnętrznego spokoju. Wiedziałem, że to pomoże mi w przepracowaniu trudnego doświadczenia. Tym bardziej, że na tę wyprawę musiałem iść sam. A przecież wszędzie w góry zawsze jeździłem z żoną. Już będąc w pociągu do Kielc, gdzie czekał mnie pierwszy szczyt - Łysica, wiedziałem, że liczy się tu i teraz, że nie powinienem rozpamiętywać żalu. Inną rzeczą było to, że chciałem przekuć osobisty cel na cel charytatywny. Chciałem komuś pomóc, żeby to nie szło na marne. Od sierpnia pracuję w Fundacji Potrafię Pomóc. Bardzo cenię tę pracę i moc pomagania, dlatego zdecydowałem się wesprzeć dwa działania fundacji: zbiórkę na gabinet stomatologiczny dla Osób z Niepełnosprawnościami (kliknij tutaj, żeby wesprzeć zbiórkę) oraz promowanie Wrocławskiej Szkoły Rodzenia dla Osób z Niepełnosprawnościami.

Wiem, że Pana i Pana żonę połączyła miłość do gór. Jak się poznaliście?

Poznaliśmy się przez przypadek. Byłem z kolegą w Zakopanem. Kolega znał Anię i dzięki niemu się poznaliśmy. Chociaż kojarzyłem ją już wcześniej, bo chodziliśmy do tych samych szkół. Zanim zostaliśmy parą, byliśmy razem na dwóch górskich wycieczkach. Zaiskrzyło. Potem zaraziłem Anię także miłością do wycieczek rowerowych. Wszędzie jeździliśmy razem. Kiedy byłem w trakcie zdobywania korony gór Polski, bardzo mi jej brakowało. Na wielu szczytach byliśmy razem.

Ania zmarła z powodu powikłań w czasie ciąży. Opowie mi Pan, co się stało?

Ania była w szóstym miesiącu ciąży. Do tego czasu żona bardzo dobrze znosiła ciążę. Wszystko zmieniło się dosłownie w ciągu kilku dni. Ania nagle źle się poczuła. Wezwaliśmy lekarza do domu. Kardiolog zalecił kolejną wizytę. Ginekolog mówił, że z dzieckiem wszystko dobrze, ale gorzej z żoną. Zostały nam zlecone dodatkowe badania, ale trzeba było na nie czekać. Nie zdążyliśmy. Żona zmarła z powodu zatoru. Dziecka też nie udało się uratować. Dziś mam ogromny żal do lekarzy, że badania nie były przeprowadzone natychmiastowo, że mimo prywatnej opieki medycznej nikt wcześniej nie zareagował. Sprawa toczy się w prokuraturze. Czekam na opinie biegłych.

Co by Pan powiedział partnerom kobiet, mężom?

Wydaje mi się, że nie mam jakiejś rady dla mężczyzn. Ja byłem przy żonie od początku ciąży. Byłem obecny też w całym tym procesie, kiedy żona czuła się już gorzej. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Wydaje mi się po prostu, że chodzi o złe procedury w służbie zdrowia, także tej prywatnej. Gdyby reakcja lekarzy była szybsza, żona mogłaby żyć.

Co było dla Pana największym wyzwaniem w czasie wyprawy? Mówię tu zarówno o mierzeniu się z fizycznymi barierami, jak też o trudnościach emocjonalnych…

Każdy dzień przynosił różne trudności. Ogromnym wyzwaniem zawsze jest pogoda i wytrzymałość. Podejmując się tego, żeby zdobyć koronę gór Polski, miałem świadomość, że moja kondycja jest dużo słabsza. Przecież przez ostatni rok byliśmy skupieni głównie na ciąży, na zdrowiu Ani, nie jeździliśmy zbyt wiele. Później po śmierci Ani dopadła mnie stagnacja, nie miałem motywacji żeby wyjść na rower ani się ruszyć. Pierwszy tydzień był bardzo trudny. Organizm musiał przyzwyczaić się do wysiłku. To była samodzielna wyprawa, a mi brakowało towarzystwa Ani, w końcu wszędzie jeździliśmy razem. Pyta pani też o emocjonalne wyzwania. Myślałem: przydałoby się, żebyś była przy mnie. Wracałem do niej w myślach. W końcu pojawił się pewien moment, kiedy poczułem jej bliskość. To się zdarzyło w chwili, gdy jechałem rowerem. Jadąc na rowerze, zacząłem płakać, nie mogłem się powstrzymać, to było silniejsze ode mnie, niekontrolowane. Tego dnia dotarłem pod szczyt Lackowa, na jednym ze słupków granicznych była naklejka z cytatem Loesje. Ania uwielbiała te cytaty. Często pojawiają się na murach, ścianach. Ten cytat brzmiał: „A właśnie, że będę żyć długo i szczęśliwie”. To był znak od Ani. Chciałaby, żebym był szczęśliwy.

To bardzo traumatyczne doświadczenie. Czy czuje Pan, że dzięki tej wyprawie dokonała się autoterapia, że dzięki byciu w drodze poradził sobie Pan z tą traumą, z żalem?

Dalej czuję ogromny żal, w szczególności do lekarzy. Ale też zrozumiałem, że człowiek oswaja się z bólem. Spotkałem na szlaku wielu ludzi. Pytali, dlaczego idę sam. Odpowiadałem, że robię to, by uczcić pamięć żony. Opowiadałem swoją historię. Ci obcy ludzie na szlaku byli dla mnie ogromnym wsparciem, okazywali zrozumienie i empatię. Mogłem liczyć na ich przyjazne nastawienie, dobre słowo. To dodawało mi otuchy.

Po śmierci żony miałem w sobie poczucie niesprawiedliwości. Moja żona zmarła w dniu, kiedy miałem 28,5 lat. Zadawałem sobie pytanie: dlaczego los mi ją odebrał? Przecież mieliśmy całe życie przed sobą. I nagle los przekreślił te wszystkie plany. Dzięki tej wyprawie próbuję pogodzić się z losem. Najbardziej kluczowym momentem była właśnie ta chwila, kiedy dostałem znak od Ani. Żyj szczęśliwie, nawet jeśli masz za sobą trudną przeszłość.

Ma Pan za sobą prawdopodobnie najtrudniejszą wyprawę. Najtrudniejszą, bo to autoterapia. Ale czy patrząc już z optymizmem w przyszłość, planuje Pan kolejne?

Z Anią byliśmy dwa razy w Norwegii. Dlatego chciałbym tam dotrzeć, na Nordkapp. Kończę też kurs na przewodnika sudeckiego. Bo Ania i góry to moje dwie wielkie miłości. O żadnej nie zapomnę.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

rozmawiała

Kinga Czernichowska

od 7 lat
Wideo

21 kwietnia II tura wyborów. Ciekawe pojedynki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto