Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Klinika Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu - Jakie mądre te dzieciaki!

Anna Fluder (Radio RAM) i Jacek Antczak
fot. Marcin Osman
fot. Marcin Osman
Rozmowa z profesor Alicją Chybicką , szefową Kliniki Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu • Podobno w życiu robiła Pani niezłe salta? – Tak, do 18. roku życia.

Rozmowa z profesor Alicją Chybicką
, szefową Kliniki Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu

• Podobno w życiu robiła Pani niezłe salta?
– Tak, do 18. roku życia. Wtedy, robiąc salto z równoważni, wylądowałam między rozsuniętymi materacami, usłyszałam chrup, złamałam nogę i zakończyłam karierę gimnastyczki. Lubiłam ćwiczenia wolne, skok przez konia i poręcze, równoważni nie cierpiałam, ale nie było „zmiłuj się”.

• Kiedy to było?
– Aż wstyd się przyznać, ile lat temu. Wtedy salto z jednym obrotem było osiągnięciem, teraz dziewczyny kręcą półtora i to ze śrubą, a ja na gimnastykę patrzę z łezką w oku. Trenowałam w Kolejowym Klubie Sportowym „Odra”, w sali Dworca Świebodzkiego.

• Myślała Pani wtedy, że będzie lekarzem?
– W szkole średniej byłam dobra z polskiego, matematyki i przedmiotów przyrodniczych. Pomysły miałam od Sasa do lasa, tylko AWF-u nie rozpatrywałam. Myślałam o studiach dziennikarskich, modnej wtedy elektronice i medycynie. Dziennikarstwo odpadło, we Wrocławiu nie było takiego wydziału, ale przysięgłam sobie, że jeżeli nie dostanę się na akademię, to zdaję na politechnikę. Dobrze się stało, że się dostałam, nie byłabym najlepszym inżynierem. Za to mam męża elektronika.

• Od razu chciała Pani zajmować się dziećmi?
– Byłam pewna, że będę chirurgiem. Na drugim roku pani doktor ze Szpitala Wojewódzkiego postawiła mnie na tak zwane haki. To była prosta operacja woreczka żółciowego, a ja, wysportowana i „twarda” gimnastyczka, jej nie przetrwałam i zemdlałam. To był koniec zamiłowania do chirurgii. Zapisałam się do koła naukowego pediatrycznego, a przy indywidualnym toku studiów musiałam wybrać opiekuna. Zwróciłam się do pani docent Bogusławskiej-Jaworskiej, której praca mi się bardzo podobała. Tak trafiłam na oddział onkologii dziecięcej. Zaczęłam pracę 1 października 1975 roku i jestem tu do dziś.

• Klinika jest pewnie smutnym miejscem? Czy tym bardzo chorym dzieciom wolno choć trochę połobuzować?
– Zapraszam do nas, to odpowiedź nie będzie potrzebna. Klinika przypomina cygański tabor. Dzieci są przyjmowane z rodzicami, odwiedzają je koledzy, Otylia Jędrzejczak, Maryla Rodowicz, przed tygodniem wpadł Szymon Majewski. Bardzo się staramy, by nawet dzieci, które nie mają odporności i siły, by wyjść z łóżka i są w izolatce, czyli jak żartuję, w więzieniu, często się śmiały. Maluchy mają telewizory, komputery. Mamy świetny zespół nauczycieli i wolontariuszy. A jak się zachowuje dziecko „na chodzie”? Ma kroplówkę zawieszoną na stojaku, chemia kapie mu do rączki, a on pędzi z tym przez korytarz, kopiąc piłkę albo pchając wózek pacjenta, który nie może chodzić. W szpitalu dzieci się nie wychowuje...

• Co dzieci myślą o lekarzach?
– Każde ma ukochanego „doktora”, któremu rzuca się na szyję. Niestety, w naszej klinice dzieci nie idą na święta do domu. One tu walczą o życie. Oczywiście, nie wszystkie dzieci są od razu takie odważne i uśmiechnięte. Przyjście do nas jest olbrzymim stresem. Dziecko się boi, bo nie wie, co je spotka.

• Doktorzy mu wyjaśnią?
– Teraz nawet najmłodszym mówi się, na co są chorzy. Im bardziej się dziecku tłumaczy i pokazuje: dlaczego pobierzemy mu krew, po co będziemy robić punkcję, tym mniej się boi. Pracuję w onko-hematologii dziecięcej trzydzieści dwa lata i pamiętam, jak dzieci się oszukiwało. Wciskało się ciemnotę piętnastolatkowi, że dlatego się źle czuje, bo ma anemię, a gdy było widać wielki guz kości, opowiadało się, że to ropień.

• Co było w tym złego?
– To powodowało, że dziecko traciło zaufanie do nas, i do rodziców. Przed trzydziestu laty udawało nam się wyleczyć dwadzieścia procent dzieci, a w tej chwili ponad osiemdziesiąt. Niewątpliwie przyczynia się do tego to, że dziecko mobilizuje siły do walki ze znaną chorobą, że nie czuje się oszukane i odrzucone. Teraz dzieci mają dużo lepsze warunki i to też skutkuje tym, że udaje się większość wyleczyć. To wspaniałe, że nowotwór przestał być wyrokiem.

• 32 lata w klinice. To Pani drugi dom i rodzina?
– Na pewno.

• A czasami pierwszy?
– Niestety. Mam trójkę dzieci. Ola i Maciek są psychologami, najmłodszy, Beniamin studiuje informatykę. We wrześniu będę miała wnuka, Jasia. Mam to szczęście, że dzieci mieszkają we Wrocławiu i spotykamy się, kiedy tylko możemy. Ale był taki moment, że starsza dwójka więcej czasu spędzała z ojcem, mieli lepszy kontakt. Praca lekarza dla kobiety jest niesamowitym obciążeniem, nie tylko czasowym. Nie można za sobą zamknąć drzwi kliniki i w domu nie myśleć o ludzkich dramatach. Nosi się je w sobie.

• Można to wytrzymać?
– Ciężko. Rotacja kadry w klinice jest duża. Jeden z lekarzy chciał być klinicystą, ale nie wytrzymał presji i się przekwalifikował. Dziś jest znakomitym radiologiem. Ja chyba tylko dlatego nie zwariowałam przez tyle lat, bo wierzę, że śmierć jest przejściem do innego życia. Gdy ktoś mówi, że się jej nie lęka, kłamie. Widzimy strach w oczach dzieci – do tego nigdy się nie przyzwyczaję.

• Miała Pani poczucie, że dając z siebie tyle obcym dzieciom odbiera coś własnym?
– Nigdy. Moje dzieci chowały się bardzo zdrowo, nic się złego nie działo. Ale, co doradzam wszystkim rodzicom, trzeba poświęcać im czas. Dla dziecka najważniejsze jest, żeby obok była matka. Nie żeby dawała pieniądze, kupowała komputer czy ciuchy. Najważniejsza jest obecność – żeby być i rozmawiać.

• Jest Pani spokojną, uśmiechniętą osobą, ale zdaje się, że czasem odzywa się w Pani dusza wojownika.
– Nie jestem wojownikiem, zespół postrzega mnie jako zbyt łagodną. Że powinnam czasem tupnąć nogą. Ale diabeł we mnie wstępuje, jeżeli dzieciom, które walczą o życie, czegoś brakuje. Jeżeli jest wyrok boski, że dziecko ma ten świat opuścić, trudno, ale jeżeli ma się do tego przyczynić nieudolność urzędnicza, braki finansowe, czyjaś bezmyślność, ogarnia mnie złość i nabieram siły do działania, by tak nie było. Pod tym jednym względem mam czyste sumienie – nigdy żadnemu dziecku w tej klinice nie odebrano życia, bo czegoś zabrakło. Ale dzieci odeszło, niestety, bardzo dużo. Równie wiele jest wyleczonych, dorosłych, mają własne dzieci. Zdarza się, że jakaś kobieta rzuca mi się na szyję. Okazuje, że to Ania czy Kasia, którą leczyłam w latach siedemdziesiątych.

• Czego dorośli mogą się uczyć od dzieci?
– Wielu rzeczy. Nikt nie jest tak cierpliwym, dobrym pacjentem. Dziecko nie wymyśla sobie objawów – jak czuje się ciut lepiej, to już szaleje po klinice. W łóżku leży tylko wtedy, gdy naprawdę nie ma siły. W człowieku dorosłym głowa wygrywa nad ciałem, myśli: „Ech już nic nie dam rady”. Dziecko tak nie kombinuje, dziecko jest dzieckiem. Od dzieci możemy się też dowiedzieć, że w życiu należy cieszyć się każdą chwilą. Przesłanie, że życie jest niesamowicie ulotne, płynie do mnie nie tylko od dzieci, ale z tego, co robię od trzydziestu lat. Nie wolno się rozdrabniać na rzeczy nieistotne. Ludzie się kłócą, zabijają o byle co, o zaszczyty, fotele, pieniądze. Nie warto.
• Jak się dzieci do Pani zwracają?
– „Pani profesor”, jak byłam młodsza „Pani doktor”. Nie mówią do lekarzy po imieniu. Dzieci są mądre, bardziej mądre niż komukolwiek się wydaje. Ile one wiedzą!!! W czasach, gdy je oszukiwaliśmy, do sześciolatka, który do nas trafił, podeszło niewiele starsze dziecko i powiedziało: „Słuchaj, ty się nic nie przejmuj, będą ci podłączać kroplówki, wypadną ci wszystkie włosy, będziesz trochę chuda, trochę gruba, będzie ci niedobrze, ale na koniec będzie wszystko dobrze”. Mieliśmy oczy jak pięć złotych, słuchając jak ta dziewczyneczka wszystko koleżance wyjaśniła.

• Została Pani prezesem Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego. Poza dziećmi ma Pani pod opieką…
–... trzy i pół tysiąca lekarzy, którzy w Polsce leczą dzieci. Pediatrzy mają wielką rolę do odegrania. Dzieje się wiele złego – ile dzieci używa narkotyków, ile pali, pije, ile schodzi na złą drogę. A opieka medyczna nad dziećmi to dramat. Coś z tym trzeba zrobić.

• Otrzymała Pani wiele odznaczeń, które jest najcenniejsze?.
– Najfajniejszy jest Order Uśmiechu. Jest najsłodszy, i choć, odbierając go trzeba wypić sok z cytryny, zrobiłam to z przyjemnością

• A co robi Pani z zaciętością?
– Walczę o życie dzieci. Zawsze i do końca.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto