Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Horsy: Mam pseudonim z kosmicznej abstrakcji [WYWIAD]

Redakcja
Horsy, a tak naprawdę Tomek Wódkiewicz to muzyk i producent, który poprzez swoją muzykę łączącą klubową estetykę z klimatem lat 70. Rozmawiamy z nim o muzycznych robotach i o tym, co pociąga w muzyce sprzed dekad.

Skąd pomysł na „Kitchen Session”? (dźwiękowo-obrazkowa wizytówka w dość kosmicznym klimacie, którą można zobaczyć w serwisie YouTube).

Mieliśmy dostęp do przestrzeni na Tamce z bazową scenografią. Przygotowana została przez Mańka Płoczko, który na co dzień zajmuje się kulturą dla zwierząt. Jest też twórcą fantastycznych masek. Potem wypożyczyliśmy dużą ilość świateł.

Wygląda to kosmicznie.

To składowa sprawności produkcyjnej, którą mamy i którą ma Emiko, bo to z nią tworzyłem „Kitchen Session”. Nic więcej poza rozstawieniem świateł tam się nie wydarzyło. Żadnej reżyserii ani specjalnego przygotowania. Jeszcze tego samego dnia zastanawialiśmy się, które pomieszczenie wybrać, by miało w sobie najwięcej klimatu. Improwizowaliśmy.

Jak to się stało, że nawiązałeś współpracę z VJ Emiko?

Emiko pojawiła się przypadkiem. Robiłem wystawę swoich rzeczy w IP Studo. Poznaliśmy się przez moją dziewczynę. Byłem na pokazach tego, co robi, a potem zaprosiła mnie do udziału w swoich nagraniach. Ja z kolei zaproponowałem jej teledysk do projektu Joy Pop. Od tamtej pory działamy razem. Dziś mam pod ręką osobę, która robi rzeczy pasujące do mojego stylu – zarówno pod względem estetyki, jak i jakości produkcyjnej. Mamy do siebie duże zaufanie.

Skąd pseudonim Horsy?

Historia jest bardzo intymna i nie chciałbym za bardzo o niej opowiadać. To jest trochę jak z imieniem. Imię jest czymś abstrakcyjnym, niczego nie determinuje. Nie doszukujmy się, idąc w ślady horoskopów.

Ale imię ma się jednak z przypadku, a pseudonim można sobie wybrać.

Ale kiedy wybierzesz imię do bierzmowania, to też robisz to z przypadku, no chyba że ktoś sobie bierze imię po babci czy dziadku.

Albo czyta życiorysy świętych.

I jest wkręcony w symbolizm. W moim przypadku pseudonim wziął się raczej z kosmicznej abstrakcji. Natomiast to, dlaczego mam swoją walizeczkę z robotami i gitarę basową jest wynikiem zmęczenia pracą zespołową. Byłem wyczerpany „ciągnięciem wszystkiego”. To jest tak, że jeśli nie wchodzisz na poziom zarabiania wielkich pieniędzy na muzyce, funkcjonujesz w mniejszym otoczeniu, to ciężko zdobyć pieniądze na technicznego, oświetleniowca i managera. Wtedy wszystkie rzeczy robi się samemu. Jeśli ta siła w zespole nie rozkłada się równo (a w większości przypadków tak właśnie jest), to tracisz dużo energii. Stwierdziłem, że fajniej jest decydować samemu o sobie, denerwować i uspokajać samego siebie. To oczywiście nie oznacza, że teraz wszystko robię sam. Mam grono przyjaciół, m.in. właśnie Emiko i Magdę, na których pomoc i wsparcie mogę zawsze liczyć. Mamy taką minikorporację.

Ale mimo wszystko jest to wynikiem bardziej praktycznego sposobu myślenia o tworzeniu aniżeli indywidualizmu? Jesteś indywidualistą?

Zdecydowanie bardziej jest to wynikiem kwestii praktycznych. Jeżeli przy zakładaniu danego projektu kierujesz się szczerością i wiesz, co artystycznie chcesz osiągnąć, a w dodatku robisz to konsekwentnie i nieugięcie, to można próbować przeforsować indywidualną wizję. Mam przekonanie, że sam łatwiej i szybciej podejmuję artystyczne decyzje.

Wspomniałeś o robotach, więc muszę zapytać o muzyczne roboty, które pokazujesz na festiwalach Open’er. Co robią i jak działają roboty w muzyce?

Te roboty, o których wspomniałem i te, które projektuję na festiwale to dwie różne rzeczy. Z jednej strony zajmowałem się robotami muzycznymi, czyli maszynami, które – tak jak zwykłe roboty – mają automatykę, silnik i wykonują jakąś czynność za człowieka. Robiłem instalacje artystyczne, które były zmechanizowanymi instrumentami muzycznymi. Zaprojektowałem na przykład zestaw perkusyjny, który miał zamontowane pałki na silniczkach od wycieraczek i grał jakiś rytm. Był też syntezator dla psów. Rozstawionych zostało pięć misek, z których każda była podłączona do programatora. Kiedy pies podchodził do miski i zaczynał jeść, odpalał się jakiś akord i powstawała muzyka, pejzaż dźwiękowy. I tak pięć psów, jedząc, wykonywało kompozycję, dotykając językiem pokarmu. Jedną z takich rzeźb zainteresował się Greenpeace Polska. Powstała też animacja złożona z zębatek, działająca na zasadzie maszyny Goldberga. Goldberg to amerykański żydowski rysownik, który wpadł na pomysł pewnej skomplikowanej maszyny. Najlepiej obrazują to pułapki z kreskówki „Tom and Jerry”. Patelnia przelewała wodę i wystrzeliwała piłkę, która przelatywała na drugi koniec pokoju i wpadała do lejka, co z kolei doprowadzało do wykonania prostej czynności, na przykład do przekrojenia kawałka sera. Na bazie tego pomysłu zrobiłem animację z drewnianych elementów. Greenpeace promował wtedy kampanię związaną z wykorzystaniem energii słonecznej. Ludzie na festiwalu podchodzili do panelu, do którego przykręcona była łyżka stołowa. Pocierając ją, generowali określoną ilość energii potrzebnej do uruchomienia instalacji. Im szybciej pocierało się łyżkę, tym szybciej generator Goldberga się poruszał. Tę instalację wykorzystano m.in. na Woodstocku, Open’erze i Orange Warsaw Festival.

Horsy

Ale robotami nazywam też samplery, syntezatory i wszystkie elektroniczne instrumenty w klasycznym rozumieniu. To one pozalają mi robić muzykę, bo przecież Horsy jest mocno uzależniony od współczesnej technologii. Ciężko byłoby mi zagrać na sześciu instrumentach naraz bez prądu. Traktuję te roboty jak członków zespołu. Bez maszyny zapętlającej partie, które gram, nie mógłbym nawet zaaranżować tego wszystkiego.

Jaką rolę odgrywa technologia dzisiaj w muzyce?

W sztuce technologia rozdystrybuowała między ludźmi dostępność do twórczości. Dziś wystarczy trochę poczytać. Mniej spędzimy czasu na nauce muzyki niż miało to miejsce w latach 80. Chcesz być fotografem? Droga od amatora do profesjonalisty znacznie się skraca. Sprzęt jest dostępny za dużo mniejsze pieniądze. Rytm w muzyce możemy stworzyć dzięki przeprogramowaniu maszyny. Nie trzeba od początku uczyć się grania na instrumencie. To kwestia intuicyjności. Interfejsy urządzeń są dostępne na tyle, że nie trzeba znać skal, akordów, gam, by zagrać melodię. Wystarczy pokręcić kilkoma potencjometrami, by akord c-moll stał się akordem C7. Od lat 60. rośnie znaczenie muzyki elektronicznej i teraz przeżywa prawdziwy triumf. W latach 60. Niemcy zaczęli eksperymentować z nagrywaniem i odtwarzaniem materiału, łączeniem fali sinusoidalnej z żywymi instrumentami. Najwięcej produkuje się teraz muzyki elektronicznej, dlatego że każdy może to zrobić, oczywiście w lepszym lub gorszym wydaniu. Ale przecież nie każdy może zagrać na gambovioli, wiolonczeli czy choćby gitarze. A przy użyciu telefonu można wygenerować dźwięki z tych instrumentów i stworzyć prostą kompozycję. Mało tego, ona będzie jakkolwiek emisyjna.

W swojej muzyce łączysz elektronikę z klimatem lat 70. Co pociąga Cię w latach 70.?

To raczej kwestia gustu i rzeczy, którymi zajmowałem się wcześniej, jak też tego, jakiej muzyki słucham. Do takiej estetyki często sięgam z mojego kosmosu muzycznego. Posiadam na przykład sample z lat 70.

Ale jesteś fanem zespołów, które tworzyły i przeżywały swoje triumfy w latach 70.?

Tak, to też z tego wynika. Nie jest to jednak świadome stylizowanie materiału. To się dzieje naturalnie. To, że mam gitarę basową, wynika z kolei stąd, że wcześniej zajmowałem się muzyką rock’n’rollową. Grając na gitarze, mogę też pogadać do kogoś, kogo widzę na koncercie, jest kontakt z publicznością.

Znany jesteś też ze skracania dystansu między publicznością, to forma spektaklu. Dlaczego tak?

Być może nie podchodzę z odpowiednim namaszczeniem do koncertu i staram się tę barierę proscenium zmniejszyć albo znieść. Kiedy przyjmuje się perspektywę artysty, to jest się w pewnego rodzaju matni; to dyskomfort. Trzeba wykazać się odpowiednią postawą, by spektakl został zachowany. Natomiast ja czerpię ogromną przyjemność z grania koncertów i nie chciałbym, żeby zbyt często zżerała mnie trema czy przerastały oczekiwania publiczności. Jedną trzecią mojego koncertu zajmuje konferansjerka lub zabawa ze słuchaczami. Na przykład zmuszam ludzi do tego, by wybrali brzmienie werbla ze mną. Albo proszę ich, by powiedzieli mi, jak chcą się za chwilę poczuć i staram się wprowadzić ludzi w taki stan. Kiedyś ktoś rzucił hasło, by przenieść się na biegun północny. Staraliśmy się dojść do bieguna północnego przez piętnaście minut. Czy to się udało? Chyba nie, ale tak - najwspanialsze w występowaniu na scenie jest dzielenie się tą energią. Coś wysyłasz i coś wraca. To jest dialog. Często jest tak, że gadam sporo na koncertach. Zatrzymuję wszystko i „mamy sobie do pogadania”. Jest flow.

Zawsze występujesz w oryginalnych kostiumach. Skąd je bierzesz i czy masz jakieś wyjątkowe znalezisko?

Przez moją szafę przechodzi bardzo duży przeciąg. Nauczyłem się nie przywiązywać do rzeczy, ale zawsze mam na stanie kilka spektakularnych strojów. Przez jakiś czas używałem kombinezonów. Było ich aż siedem czy osiem. Jeden z niemieckiego lotnictwa, inny jakby zdjęty z pracownika fabryki utylizującej odpady toksyczne - pomarańczowy kombinezon skrojony na angielskiego dżentelmena, ale z drugiej strony pasował właśnie BHP-owcom. Jestem wyczulony na oryginalne ciuchy jak grzybiarz na prawdziwki podczas grzybobrania, tylko po to, żeby coś wypatrzeć w runie leśnym.

Może fascynacja modą?

Nie, chyba nie… Nie pociąga mnie historia mody, ale gdy myślę o sobie w sytuacjach wizualnych, to lubię mieć z czego wybierać. Z jednej strony jest warstwa muzyczna, z drugiej właśnie wizualna i ta ma być dla widza intrygująca. Kiedy patrzę na artystów na scenie, to ciuchy robią na mnie wrażenie, zwłaszcza gdy są dobrze dobrane. To jak majonez do kanapki. Dopełnia całości. Inaczej patrzy się na trochę przygarbionego chłopaka w dresie i czarnym T-shircie z gitarą basową, a inaczej na tego samego chłopaka w marynarce z gepardami w kołnierzyku czy w indiańskich piórach.

Horsy

Ze swoich podróży przywiozłeś coś interesującego kostiumowo?

Przywiozłem kiedyś zestaw zbieracza ryżu z Bangkoku. To był taki kapelusz w biało-czarną kratkę z przesłonką na twarz. Do tego rolnicze kimono. W Azji w ogóle jest bardzo dużo rzeczy. Japonia przoduje w modzie. Te ciuchy, które pojawiają się u nas w sieciówkach, już pół roku wcześniej są w japońskich sklepach. Trend-hunterów z domów modowych wyprawia się do Azji i oni właśnie stamtąd przywożą różne pomysły. Z Azji i z Maroka przywiozłem sobie też dużo sygnetów. Te, które mam na palcach, kosztowały mnie może dwa polskie złote. Kultura azjatycka to odbicie naszej kultury przerysowane razy sto. Oni mają tam na przykład szkła kontaktowe ze swastykami i koszulki z różowym Hitlerem. To niesamowite jak nasza kultura jest wykorzystywana i przerabiana. Pamiętam, jak kiedyś szukaliśmy do teledysku całościowych szkieł kontaktowych (takich, które zakrywają też białko). W Europie są one zupełnie niedostępne. Zazwyczaj w sprzedaży są tylko szkła zakrywające tęczówki. Ostatecznie sprowadzaliśmy je z Tajlandii - mają inne standardy bezpieczeństwa. Ostatnio byłem w Maroku i stamtąd też poprzywoziłem świetne ciuszki.

Tym razem kostiumy w stylu arabskim?

Z Maroka przywiozłem akurat kostium w stylu japońskiego cesarza. Kupiłem go w Marrakeshu. Marrakesh to jedno wielkie centrum handlowe. Stare miasto jest bardzo ciasno zabudowane, chodzisz po uliczkach, a one się nie kończą i wszędzie jest to samo: bluzy tkane z włóczki, perfumy, kadzidła. Wybór wcale nie jest duży, ale znalazłem pana, który okazał się krawcem. Miał swój sklepik, a w nim rzeczy różniące się od wszystkiego, co zobaczyłem do tej pory w Maroku. Miały w sobie wdzięk.I tak zdobyłem czerwoną górę od kimona. Wygląda jak mundur.

A jakie najbliższe plany poza koncertami?

Wzbraniałem się przed robieniem klasycznych rzeczy, jak praca nad płytą i nagrywanie piosenek. Chciałem po prostu koncertować. Nie ukrywam, że największą frajdę sprawia mi granie i improwizowanie. Nie jestem typem artysty, który przygotowuje się do koncertów godzinami. Lubię po prostu przyjść, grać i obserwować, co dzieje się między ludźmi. Myślę jednak, że na przestrzeni dwóch miesięcy pojawi się singiel, a po nim coś jeszcze, tylko w mniej typowej formie. Na pewno nie będzie to klasyczny krążek.

Na przykład?

Na przykład coś w stylu gry na telefon. Żelatynki i puddingi, którymi trzeba trafić do kosza, żeby można było posłuchać utworu. Albo coś w rodzaju VR-owej historii. Będzie można założyć okulary VR i obejrzeć koncert. Chcę mieć frajdę przy produkcji, więc sądzę, że wybierzemy jakiś niebanalny format, którego stworzenie będzie zabawą, a nie mozolną pracą w studiu i w efekcie tradycyjnym krążkiem.

Dziękuję bardzo.

rozmawiała
Kinga Czernichowska

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto