MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Ciasteczka Joe Cockera

Anna Fluder (Radio Ram) i Jacek Antczak
Rozmowa z Mirosławem „Klekotem” Walczakiem, szefem Fabryki Koncertowej • „Klekot”? Skąd taki pseudonim? – Od podstawówki byłem szczupły, wysoki i nosiłem czerwone jeansy.

Rozmowa z Mirosławem „Klekotem” Walczakiem, szefem Fabryki Koncertowej
• „Klekot”? Skąd taki pseudonim?
– Od podstawówki byłem szczupły, wysoki i nosiłem czerwone jeansy. Byłem podobny do bociana. Na dodatek dużo gadałem i grałem na perkusji, której brzmienie kojarzyło się z klekotem bociana. „Klekot” przylgnął do mnie i odróżnia od licznych Walczaków. Przyzwyczaiłem się i tak się przedstawiam.

• A może pochodzi Pan z miejsca, gdzie były bocianie gniazda?
– Dzieciństwo spędziłem w wiosce Lipki Wielkie. Przez 12 lat mieszkaliśmy w kompleksie pałacowym, gdzie rodzice opiekowali się sierotami i dziećmi niepełnosprawnymi. Wychowywałem się z nimi i wspaniale to wspominam. Potem rodzice postanowili wyprowadzić się z tej pięknej wsi, żebyśmy mogli się uczyć. Najpierw trafiliśmy do Bielawy, a wylądowaliśmy w Strzelinie. W 1984 przyjechałem do Wrocławia. I zostałem.

• Pewnie przez kobietę?
– I to przez wrocławiankę, Wiolę, która od 20 lat jest moją żoną. Zawsze twierdziłem, że tu są najpiękniejsze dziewczyny.

• Jak się poznaliście?
– Na festiwalu w Grochowicach, gdzie pojechałem jako pomocnik akustyka. Zobaczyłem dwie dziewczyny przy ognisku. Zawsze lubiłem wysokie blondynki i do niej wystartowałem. Miała męża. Ale obok siedziała ładna, malutka blondynka. Spytałem, czy pogadamy. Mieliśmy po 20 lat, zaiskrzyło i zaczęła się szalona miłość. Kilka miesięcy później się pobraliśmy. Do dziś się z tego śmiejemy. Pasją Wioli jest aranżacja wnętrz. Cały nasz dom na Oporowie jest jej dziełem. Ja na budowie byłem trzy razy – podpisywać czeki.

• A córki? Grają na perkusji czy malują?
– Chcemy, by nasza dziesięcioletnia Sonia i osiemnastoletnia Kasia po skończeniu szkół same zdecydowały, co robić. Cieszę się, że mają talenty muzyczne i plastyczne.

• Ma Pan dla nich czas?
– Staram się, to dla mnie kwestia wartości, które wyznaję. W moim życiu ważną rolę odgrywa wiara. Już przerabiałem zły czas, zachłyśnięcia pieniędzmi i karierą. To było trudne dla naszego małżeństwa. Dosłownie „dzięki Bogu” to zrozumiałem. Teraz wszystko jest inaczej. Są miesiące, jak teraz, gdy jest sylwester w Rynku, bal prezydencki, WOŚP, i mam mało czasu dla rodziny. Ale każdego roku wsiadamy w auto i przez dwa miesiące jesteśmy razem. Zwiedzamy Polskę lub Europę. Ważne są dla mnie też niedziele, kiedy jemy śniadanie i idziemy do kościoła. Po Panu Bogu, rodzina jest najważniejsza. Już nie dam się zwariować.
Kiedy mówię, że po 20 latach nadal się kochamy, niektórzy pukają się w głowę. Teraz w modzie są rozwody. Ja myślę, że jest miejsce na normalność.

• Ale Orkiestra Owsiaka jest krytykowana za liberalne podejście do wielu spraw.
– Jurka znam od 20 lat i pod wieloma względami się z nim nie zgadzam. Córki na Woodstock nie posłałem. Ale nie angażuję się w Owsiaka, tylko we wspaniałą ideę. Dopóki Jurek będzie uczciwy, będę dla niego pracował. Bo to ma sens. Kiedyś podeszła do mnie dziewczynka i powiedziała, że żyje dzięki Orkiestrze, bo sprzęt, na który zebraliśmy pieniądze, uratował jej życie. Czego mogę więcej chcieć?

• Jest Pan zawodowym muzykiem?
– Prawie. W latach 80. żeby uprawiać zawód muzyka, trzeba było zdać egzamin w Warszawie albo ukończyć szkołę. Poszedłem na egzamin do szkoły muzycznej na Podwalu. Było 17 osób na miejsce, a ja nie miałem przygotowania. Jedyne, co mogłem zrobić, to zagrać na perkusji i wyklaskać rytm. O dziwo, zdałem. Ale potem zaczął się horror, bo okazało się, że o muzyce nie wiem nic. Wytrzymałem trzy lata. Ale w tym czasie można było już być muzykiem bez szkoły. Odezwała się moja rockandrollowa dusza, opuściłem szkołę. Z grania żyłem przez 10 lat. To były ciągłe wakacje. Podróżowałem po Europie, robiłem to, co lubiłem, i jeszcze na tym zarabiałem.

• Grając rocka?
– Nazywaliśmy się Heavy Blues i trochę w tym było heavy, bluesa, elementy jazzu i trochę śpiewania. Kiedy nie dało się już żyć z muzyki, sprzedałem instrument i zająłem się czymś innym.

• Pamięta Pan organizację pierwszego koncertu?
– Ktoś powiedział: „Klekot, zadzwoń do kolegów z Budki Suflera i Perfektu, niech do nas przyjadą”. Zadzwoniłem, nie mając pojęcia, że wykonuję robotę menedżera. Ktoś mnie zapytał, czemu nie biorę za to pieniędzy i wtedy mnie olśniło. Pierwszy koncert zrobiłem w Piwnicy Świdnickiej 15 lat temu, przy okazji I Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Dlatego jutrzejsza impreza jest dla mnie podwójną rocznicą – 15 lat Orkiestry i 15 lat mojego życia w tym zawodzie. Moja fabryka rosła, a ja marzyłem, by sprowadzać do Polski gwiazdy z zagranicy.

• Która była pierwsza?
– Na Rockstock, na Stadionie Olimpijskim, przyjechał zespół Alphaville. Potem już się posypało, a ja myślałem, że „czas na coś wielkiego”. I po trzech latach starań sprowadziłem Joe Cockera. To otworzyło mi drzwi na świat, pojawił się Garou, Tom Jones, wielkie gwiazdy jazzu.

• Z Cockerem jest Pan na ty?
– Pracowałem dla Joe’ego pięć razy. To otwarty, miły człowiek. Gdy przyjechał, przedstawiono mnie jako lokalnego menedżera, widzieliśmy się parę minut. Kiedy drugi raz zaprosiłem go do Wrocławia, przeżyłem zaskoczenie – już na lotnisku mnie poznał i wyściskał. Powiedział mi, że jego żona ma polskie korzenie i robi mu „takie polskie ciasteczka z serem”. „Jakie ciasteczka?” – dziwiłem się. Chodziło o pierogi. Serwowaliśmy mu je potem za każdym razem.

• Miewał, poza pierogami, jakieś wymagania?
– Nie – gdy ktoś jest wielki, nie musi tego manifestować. Kiedy przeżywam katusze z młodymi artystami, zawsze przypominam sobie Cockera.

• Zaraz, a czarne ręczniki?
– Stały się legendarne, bo nigdzie ich nie mogłem kupić, w końcu pojechaliśmy po nie do Berlina. Ale to nie była fanaberia. Po prostu okładka płyty i cały design były w kolorze czarnym. Fakt, kiedy się organizuje wielki koncert, w umowie jest ze 30 stron spraw i rzeczy, które należy artyście zapewnić. Ale kiedy się rzetelnie podchodzi do roboty, nie ma niespodzianek, że jest woda gazowana innej firmy, niż chciał artysta. To nie są kaprysy. Jeżeli jest się poza domem przez 4 miesiące, codziennie w innym hotelu, np. w Azji, to ma się prawo poprosić na śniadanie o ulubioną jajecznicę, a nie jakieś robale, którymi chcą cię ugościć.

• Bywają muzycy, którzy chcą zrobić nocny rajd po klubach, pooglądać piękne wrocławianki?
– Garou w tym gustował, choć były też gwiazdy, które wolały zwiedzać miasto rankami.

• Garou pohulał u nas?
– Lubił chodzić incognito: w bejsbolówce, zwykłej kurteczce, w ciemnych okularach. Jego bodyguard trzymał się na dystans, więc nie był rozpoznawalny. W pewnym klubie siedziały obok dwie dziewczyny. Jedna zaczęła pokrzykiwać histerycznie: „Zobacz, Garou tu siedzi”, druga: „Ale ty durna jesteś, gdzie – tutaj?”. Garou potwierdził, że on to on i dziewczyny narobiły takiego rabanu, że zwalił się na nas tłum, a Garou podpisał tyle serwetek, podstawek i szklanek, ile było w lokalu. Kawy już nie dopiliśmy...

od 7 lat
Wideo

NORBLIN EVENT HALL

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto