Gratuluję! Drugi plan wreszcie został nagrodzony.
Bardzo się cieszę z tego wyróżnienia i nie chodzi tu o pieniądze. My, tłumacze rzeczywiście nie jesteśmy za bardzo rozpieszczani nagrodami, a przecież trudno nie zauważyć naszej roli. Książkę można bardzo łatwo zohydzić.
Na właśnie - odpowiedzialność wielka, wdzięczność czytelników mała.
Tak, ale nigdy nie zwątpiłem w ten zawód. Oczywiście - pełnimy rolę służebną, ale tyle lat siedzę w branży, że nie mam z tego powodu żadnych kompleksów. Nie jest to prosta praca - ktoś, kto zna bardzo dobrze język, niekoniecznie się w niej odnajdzie.
Pamięta Pan swój pierwszy przetłumaczony tekst?
Doskonale. To było parę opowiadań słowackiego pisarza Dušana Mitany. Przeczytałem je i bardzo mi się podobały, więc je przełożyłem i z ulicy, bez żadnych rekomendacji, zaniosłem do redakcji "Literatury na świecie". Przyjął mnie wielki człowiek, Józef Waczków, który powiedział "a, dobra, pan zostawi, popatrzymy". Niedługo później skontaktował się ze mną i mówi: "Fajne te przekłady, pewnie jedno wydrukujemy, ale wie pan, mamy zasadę, że jeszcze czytają koledzy i to oni decydują". Za kilka dni znów telefon: "Wie pan, koledzy mówią że i dwa możemy dać, ale ostateczna decyzja należy do szefa.". A na koniec: "OK, szef mówi, że drukujemy trzy". Miałem wtedy 25 lat i byłem świeżym absolwentem slawistyki.
Jak Pan trafił na studia?
Przypadkiem. Chciałem po prostu studiować jakąś filologię - anglistyki się bałem, a polonistyki nie chciałem, bo językiem ojczystym władałem w miarę dobrze i uznałem, że nie ma potrzeby dalej go studiować.
Kiedy podejmowałem decyzję, byłem świeżo po lekturze świetnych książek, m.in. Škvoreckiego, Hrabala, Kundery i pod wrażeniem kina czeskiego, chociaż wielkie znaczenie miała w tamtym czasie dla mnie również kultura jugosłowiańska z jej czarnymi, wspaniałymi filmami. Gdyby był więc nabór na taką filologię, pewnie bym się długo zastanawiał... Ale nie było.
Kiedy po raz pierwszy wpadły Panu w ręce "Przypadki inżyniera ludzkich dusz"?
Zacząłem je tłumaczyć ponad 20 lat temu, pod koniec lat osiemdziesiątych. Zachwyciłem się tą prozą i przełożyłem ok. 250 stron. Fragmenty ukazały się w drugim obiegu. Ale potem, po 1989 roku, sytuacja się zmieniła - pojawiło się dużo możliwości, zostałem dziennikarzem i niestety, nie miałem czasu na dalszą pracę nad książką. Z wyrzutami sumienia odłożyłem ją na półkę. Do tłumaczenia powróciłem w 2007 roku.
Ile Panu zajęło?
Ponad rok. Przez ostatnie miesiące pracowałem w zasadzie od rana do... rana. "Przypadki inżyniera ludzkich dusz" to niewątpliwie najtrudniejsza rzecz, jaką przekładałem. Wielowątkowa, pełna bohaterów, z których każdy posługuje się innym językiem, wymagała innego podejścia. Po raz pierwszy więc nie tłumaczyłem strony po stronie, ale rozłożyłem książkę na poszczególne wątki, a następnie złożyłem, zgodnie z instrukcją autora. Zresztą sam Škvorecki tak właśnie "Przypadki" pisał. Stworzył kilkanaście historii, pociął je, rozłożył na dywanie i - niczym reżyser filmowy - montował w całość.
Autor miał wpływ na ostateczny kształt Pana przekładu?
Nie, ale parę razy prosiłem go o sugestię albo pytałem, co myślał, tworząc daną opowieść.
Pan Josef wie już o nagrodzie?
Zadzwoniłem do niego zaraz po uroczystości, akurat był na spacerze. Ogromnie się ucieszył i wzruszył. Niestety, niedawno ciężko chorował i nie mógł przyjechać, ale prosił, żebym przekazał, że kiedy tylko będzie w stanie odbyć lot transatlantycki, na pewno odwiedzi rodzinny Náchod i przy okazji Wrocław.
Instahistorie z VIKI GABOR
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?