Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marek Krajewski nowa książka 2013

JK
Marek Krajewski "W otchłani mroku"
Marek Krajewski "W otchłani mroku" materiały prasowe
Marek Krajewski nowa książka 2013. Mamy dobre wieści dla miłośników kryminałów! Już 12 września premiera najnowszej powieści wrocławskiego pisarza. "W otchłani mroku" rozpocznie nową, powojenną serię książek. Z kim tym razem będzie walczył Edward Popielski? Przeczytajcie fragment!

Marek Krajewski. Nowa książka 2013 - "W otchłani mroku"

Kiedy Teresa Bandrowska, uczennica klasy przedmaturalnej, kończyła przepisywać do zeszytu grecką czytankę o Solonie, usłyszała dalekie okrzyki. Jej matka, pani Gabriela Bandrowska, natychmiast zgasiła lampę naftową i otworzyła okno. Do izby, prawie całkowicie wypełnionej przez wielki piec kuchenny i dwa łóżka, zbite z desek, wtargnęło zimne listopadowe powietrze. Wiatr sypnął drobnym deszczem po szkolnych zeszytach i zaszeleścił kartkami. Teresa szybko odsunęła od okna „Wstępną naukę języka greckiego” Mariana Goliasa. Musiała dbać o tę książkę. Tylko jednym jej egzemplarzem dysponowali ona i jej koledzy z tajnych kompletów, wobec czego musieli nieustannie wypisywać z tego podręcznika czytanki i słówka.
– Może nam się zdawało? – zapytała drżącym głosem starsza z kobiet. – A może to znów hałasują ci pijacy? – wskazała głową na rozświetlony dom, na którego podwórzu stało ich prowizoryczne jednoizbowe domostwo – dawna kuchnia letnia niemieckiego gospodarstwa florystycznego.
– Nie, na pewno zdawało się coś mamusi – odpowiedziała młodsza. – Niech się mamusia nie boi, jesteśmy we Wrocławiu, tu nie ma szaulisów...
– Tu są jeszcze gorsi – matka sapała astmatycznie.
– W razie czego schowamy się w piwnicy – Teresa uśmiechnęła się z trudem.
– Idziemy stąd! – rozkazała matka. – Uciekamy!
– Dokąd? – córka podeszła do niej i pocałowała ją w policzek. – Mamusiu, nie możemy ciągle uciekać, kiedy zawyje wiatr albo zaszczeka pies w podwórzu. Przez chwilę nie mówmy i posłuchajmy, co się dzieje...
Nie słyszały nic. Tylko wycie wichru. W pokoju zrobiło się bardzo zimno. Zamknęły okno.

CZYTAJ TEŻ: MAREK KRAJEWSKI. NOWA KSIĄŻKA JUŻ W KSIĘGARNIACH

Marek Krajewski. Nowa książka 2013 - "W otchłani mroku"

- czytaj dalej na następnej stronie

Wiatr wszystko zagłuszał i miotał mokrymi liśćmi na błotnistych kartofliskach, rozpościerających się za pobliską ulicą Strzelińską, gdzie w czterdziestym piątym roku miało zostać wybudowane osiedle małych domków, podobnych do tych, które w karnych szeregach stały za ulicą Ziębicką. Plany te byłyby pewnie zrealizowane, gdyby nie pokrzyżowało ich ogłoszenie Wrocławia twierdzą przez generała Guderiana na rozkaz obłąkanego führera. Na mocy tego rozkazu wrocławscy geometrzy zabrali z kartoflisk planimetry i tyczki geodezyjne, a całą swą inżynierską wiedzę wykorzystali do budowy bunkrów i tuneli, mających ochronić Festung Breslau przed bolszewicką zarazą.

Trzej mężczyźni, którzy teraz brnęli w pijanym marszu przez owe kartofliska, należeli właśnie do tej znienawidzonej przez Niemców zarazy, choć w najmniejszym nawet stopniu nie przyczynili się do upadku twierdzy Breslau. Krótko przed jej zdobyciem wszyscy trzej – po zaleczeniu swych gruźliczych płuc w lasach pod Otwockiem – otrzymali przydział do strzeleckiej brygady szóstej armii pierwszego frontu ukraińskiego. Nigdy jednak nie dotarli do swej macierzystej jednostki, choć w ruinach Wrocławia znaleźli się zaraz po jego zdobyciu. Mimo swego nieuczestniczenia w morderczych walkach o ostatni bastion hitleryzmu uważali, że mają moralne prawo do wszystkiego, co w tym mieście może paść ich wojennym łupem. „Może i nie zdobyliśmy Wrocławia” – mawiał najwyższy rangą z całej trójki, starszyna Borofiejew. – „Ale i tak nam się należy wdzięczność Poljaczków za to, że wyzwoliliśmy ich kraj od faszystowskiego jarzma!”.

Marek Krajewski. Nowa książka 2013 - "W otchłani mroku"

- czytaj dalej na następnej stronie

Ci trzej mężczyźni w sfatygowanych mundurach Armii Czerwonej, ukrytych pod kożuchami, od półtora roku brutalnie egzekwowali tę wdzięczność. Napadali na mieszkania Polaków, terroryzowali ich i zabierali stamtąd wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. W odróżnieniu od swych pobratymców, nie wywozili jednak niczego do Rosji, lecz spieniężali wszystko tutaj. Za zrabowane dobra otrzymywali hojną zapłatę w dolarach lub w wódce od pewnego polskiego pasera, który swe mieszkanie przy ulicy św. Jadwigi zamienił w ogromny skład wszelkich najbardziej pożądanych towarów. Dolary nie były jedynym środkiem płatniczym, za który ów paser kupował ich fanty. Inną, choć niewidzialną, monetą były cenne informacje, których im dostarczał i za które odliczał sobie wysoki procent z ich honorariów. Na pozór nie było to nic specjalnego – jedynie wrocławskie adresy. W rzeczywistości były to miejsca, gdzie przy minimalnym ryzyku starszyna Borofiejew i jego ludzie mogli zażyć – cytując Napoleona – godziwego „odpoczynku wojownika”.

Borofiejew nigdy się nie targował o wysokość odliczeń, choć paser z dnia na dzień je powiększał. Starszyna i jego ludzie mieli dzięki paserowi to, czego najbardziej pragnęli. Kobiety pod wskazanymi przez pasera adresami były bardzo młode, ładne i bezbronne. A nade wszystko miały one najcenniejszy skarb żołdaków – czyste łono, nienaznaczone wojennym syfilisem. Gwarancją zdrowia było bowiem ich dziewictwo.

Właśnie dzisiaj trzej maruderzy otrzymali swoją zapłatę w trojakiej postaci. Wódkę wypili, dolary wepchnęli za onuce, a starszyna Borofiejew uznał, że wszyscy zasłużyli na dodatkową premię za swój ciężki trud ogałacania polskiej ziemi ze wszystkiego, co przypominałoby o jej niemieckiej przeszłości. Zza pazuchy wyjął trzy wrocławskie adresy. Uznali, że w takim deszczu nie będą szli zbyt daleko i wybrali adres najbliższy ich melinie, jaką mieli przy Strzelińskiej, w piwnicach dawnego domu dla samotnych matek.
Kiedy dotarli do rozświetlonego domostwa przy Ziębickiej 39, byli całkiem przemoczeni. Borofiejew podszedł do okna i nasłuchiwał. Zza podwójnej szyby doszedł do jego uszu pijacki ryk mężczyzny i śmiech kobiety. Wtórowały im dziecięce wesołe okrzyki.
Borofiejew kiwnął głową swym ludziom. Podeszli do niego.
– A to swołocz ten Pasierbiak – zazgrzytał zębami dowódca. – Miało być dziewczątko niewinne i same, a tu chłop jakiś jest. I dzieci też są...
– Pijany ale – szepnął Kekilbajew z głupkowatym uśmiechem. – Dostanie w mordę i najwyżej sobie popatrzy, jak mu córeczki ruchamy.
Twarz Borofiejewa wyrażała rozczarowanie. Nie odbiło się jednak na niej najmniejsze wahanie. 
Wtargnęli do domu tak jak zwykle – z łomotem kolb o drzwi i z rykiem „Aufstehen!”. Wiedzieli, że nic tak bardzo nie przeraża ludzi, którzy przeżyli niemiecką okupację jak krzyk w języku dawnych gnębicieli. Szczęśliwcy, którzy wyszli cało w niemieckich obozów koncentracyjnych, ulegali wręcz jakiemuś paraliżowi, gdy słyszeli głośny rozkaz w języku Goethego.
Na dwoje dorosłych mieszkańców małego mieszkania ten krzyk niespecjalnie jednak podziałał. Siedząca przy stole tęga kobieta i rudowłosy mężczyzna uśmiechali się głupkowato i przyjaźnie – jakby ich znajomi jacyś odwiedzili. Jedynie dzieci wpełzły z płaczem pod stół, skąd wpatrywały się nieufnie w przybyłych. Kekilbajew ukucnął i wsadził swoją głowę pod blat. Dzieci, widząc go, wybuchły płaczem.
– My szutili tolka, żartowali znaczy – powiedział Borofiejew łamaną polszczyzną. – My w gosti priszli. Dawaj, krasawica, wodku i zakusku. A ty Bachtijar, sabaka maja – uderzył swego przybocznego dłonią w potylicę. – Nie straszy dzieci, kazachska morda!
Oczy Kekilbajewa zniknęły pod mongolską fałdą, kiedy targnął nim potężny wybuch śmiechu. Kobieta, nazwana „pięknotką”, zaczęła się krzątać koło kuchni, udając, że czegoś szuka. Zataczała się przy tym od wódki i opierała o stół, a jej brudna halka opinała się na tłustych biodrach ku uciesze, a nawet ekscytacji Kekilbajewa. Niespecjalnie zasługiwała na określenie, jakim ją obdarzył Borofiejew. Była otyła, krótkonoga, a wydzielana przez nią woń aż zagęszczała powietrze. Z licznych pieprzyków, którymi upstrzona była jej kwadratowa twarz oraz pryszczate ramiona, wystawały szorstkie włoski.
Trzeci żołnierz, jefrejtor Kołdaszow, zbliżył się i szepnął dowódcy.
– To jakaś brudna maciora... Oszukał nas Pasierbiak! Miały być dwie... A gdzie druga?
Borofiejew czuł, że wódka wzmaga w nim wściekłość. Zbliżył się do kobiety i chwycił ją za ramiączko halki. Trzasnął materiał. Kobieta wyrwała się i odwróciła. W jej ręce tkwił kuchenny nóż.
Rudowłosy patrzył na tę scenę szeroko rozwartymi oczami. Wydawało się, że lufa „tetetki”, trzymanej przy jego głowie przez Kołdaszowa, naciska mu na skroń z taką siłą, że oczy wychodzą z oczodołów.
Dzieci płakały, choć Kekilbajew usiłował je rozbawić – siedział na podłodze, wywracał oczami, wywalał język i podrzucał swoją baranią czapę. Efekt był odwrotny od zamierzonego.
Borofiejew wyjął pistolet i – mierząc w kobietę – powoli rozpiął spodnie.
– Jesteś tak brudna, świnio – mówił powoli. – Że kipiatok mnie nie umyje. Dlatego, w mordę bieri!
Kobieta odłożyła nóż na kuchenną blachę. Otworzyła usta, pokazując liczne dziury pomiędzy zębami.
– Tam, tam! – wrzasnęła nagle, wskazując palcem na okno. – W tamtym domu! Tam dziewczyna, krasawica jak malina!
Borofiejew z trudem zapiął spodnie. Podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Mały dom na podwórzu był całkiem ciemny.
– Skaży, drug – zwrócił się do mężczyzny. – Tam też Ziębicka 39?
– Tak – mruknął przerażony rudzielec. – Tam mieszkają dwie... Matka z córką...
Starszyna kopnął lekko Kazacha, który się natychmiast poderwał z podłogi.
– Pilnuj tych, Bachtijar – wydał suchy rozkaz. – A my z Saszką pójdziemy, zobaczymy...
– One może w piwnicy! – powiedziała na odchodne pijana kobieta. 

Marek Krajewski. Nowa książka 2013 - "W otchłani mroku"

- czytaj dalej na następnej stronie

Borofiejew i Kołdaszow wybiegli na podwórko i zakosami zbliżyli się do małego domu. Drzwi nie chciały ustąpić pod ich butami. Roztrzaskali okno i weszli na stojący przy nim stół z lampą naftową. Ich zabłocone podeszwy stratowały zeszyty szkolne. Zapalili lampę. W małej izbie było duże palenisko, stół, dwa krzesła i dwa łóżka. Borofiejew obejrzał dokładnie podłogę w poszukiwaniu włazu do piwnicy. Znalazł go Kołdaszow, podniósłszy chodnik, biegnący na ukos pomieszczenia.
Borofiejew dał mu znak ręką, aby nie otwierał. Sam zaczął chodzić w tę i z powrotem po niewielkim pomieszczeniu. Trwało to może pięć minut. Jego buty uderzały mocno w deski podłogi. Jeśli rzeczywiście ktoś pod nią był, to musiał w tej chwili już zmięknąć ze strachu. Jest miękki, a właściwie miękka, poprawił się w myślach, miękka i wilgotna.

Jednym ruchem podniósł klapę i wciągnął w nozdrza kartoflaną woń piwnicy. Z ciemności doszedł go szybki astmatyczny oddech, a potem ciche łkanie. Już nie musiał się obawiać, że ktoś zgotuje mi niemiłą niespodziankę, kiedy będzie schodził po drabinie. Nie bał się zdradzieckiego strzału w ciemnościach ani świstu noża. Mimo wszystko ostrożnie włożył lampę naftową w otwór piwniczny. Zobaczył je po dłuższej chwili. Skulone w kącie. Kiedy wtaczał się tam pijany po solidnej drabinie, kobiety zaczęły głośno płakać.

Stanął przed nimi, podał lampę Kołdaszowowi i po raz drugi w ciągu ostatniego kwadransa rozpiął spodnie. Zdarł z siebie kalesony. Pozwolił im opaść aż na kolana.
– Rozbierzesz się sama, czy ja mam ciebie rozebrać? – powiedział prawie bezbłędną polszczyzną do młodej dziewczyny, która głowę wciskała między kolana.
Po chwili rozwarli te kolana i wywlekli ją na górę. Wyciągnęli z piwnicy drabinę. Kołdaszow swymi kolanami ściskał skronie dziewczyny, a jej ręce przyciskał do podłogi. Borofiejew gwałcił powoli do wtóru zdławionych matczynych krzyków, jakie dochodziły z piwnicy. Kiedy skończył, poklepał kolegę po spoconym karku. Wtedy zamienili się rolami. A potem Borofiejew znów zaspokoił jej ciałem swoją żądzę. Kołdaszow poszedł w jego ślady. Nie chciał być gorszy od swojego dowódcy.
Potem porzucili nieprzytomną dziewczynę na jednym z łóżek.

W rozświetlonym mieszkaniu Bachtijar Kekilbajew pił wódkę z kobietą i rudowłosym mężczyzną. Jego tetetka leżała na stole. Na widok swych kolegów aż skoczył na równe nogi.
– Teraz ja idę ruchać, ruchać – zatoczył się na kuchnię.
Borofiejew usiadł przy stole, swą przystojną twarz w typie gruzińskim oparł na mocnych smukłych dłoniach i zapatrzył się melancholijnie w jakiś niewidoczny punkt.
– Ty idź lepiej na dół, do piwnicy – powiedział cicho. – Bo na górze to już nie ma co ruchać...

[DZIENNIK]
Następnego dnia rozpocząłem moje śledztwo. Do głowy przyszły mi dwa nowe sposoby jego przeprowadzenia. Pierwszy był bardzo prosty – skontaktować się z dobrze mi znanym jeszcze ze lwowskiej policji, obecnie służącym nowej władzy milicjantem Franciszkiem Pirożkiem, i poprosić go, by po starej znajomości sprawdził w kartotece UB, kto z uczniów Gymnasium Subterraneum w niej figuruje. Niestety, zdawałem sobie sprawę, że Pirożek bojąc się o swoją posadę, obarczony w podeszłym wieku małymi dziećmi, może mi najzwyczajniej odmówić. Asekurując się przed takim obrotem spraw, postanowiłem zastosować inną metodę, którą zresztą niegdyś wypróbowałem we Lwowie. Przedstawiłem profesorowi Stefanusowi ten zabieg, służący rozpoznaniu kapusia. Filozof zaaprobował ten plan bez zastrzeżeń i zaraz przystąpił do działania. W ciągu najbliższych kilku dni porozmawiał osobno z każdym ze swoich uczniów. Każdego z nich poinformował, że po śmierci ich kolegi, agenta UB, następuje przerwa w lekcjach, a po przerwie zjawi się na tajnych kompletach nowy nauczyciel greki, były oficer AK, człowiek wrogo nastawiony do obecnego szczęśliwego ustroju. Dodał ponadto, że ten nowy profesor na razie się ukrywa w nieznanym miejscu w okolicach Ciążyna lub Wyspy Opatowickiej, a on, Stefanus, kontaktuje się z nim tylko w jeden sposób. Otóż ów hellenista jest człowiekiem bardzo pobożnym i raz w tygodniu odwiedza kościół przy ulicy Świątnickiej, gdzie przystępuje do spowiedzi. I tu dochodzimy do istoty mej metody. Ta fikcyjna opowiastka profesora Stefanusa, przedstawiona poszczególnym uczniom, różniła się w sposób bardzo charakterystyczny. Filozof każdemu z sześciorga gimnazjalistów (siódma uczennica, Teresa Bandrowska, nie przychodziła ostatnio do szkoły) podał inny dzień tygodnia, w który to dzień tenże nauczyciel odwiedza dom Boży.

Zarzuciwszy taką oto przynętę, cierpliwie czekałem przez kilka dni na wynik tego eksperymentu, który nazwałem „świątnickim”. Moja cierpliwość szybko została nagrodzona. Siódmego listopada późnym wieczorem zjawił się w naszej kamienicy młody ksiądz z wiatykiem. Nie poszedł on jednak do żadnego chorego, lecz wprost do mnie. Szeptem przekazał mi informację od księdza proboszcza Mieczysława Kurasia z parafii na Świątnikach. Otóż ten mój stary lwowski kolega, drugi duchowny – obok kochanego Jasia Blicharskiego – współbiesiadnik kolacyj u „Atlasa”, donosił, że dnia poprzedniego, czyli w środę szóstego listopada, kilku jego penitencjariuszów, wychodzących z konfesjonału, zostało – o zgrozo w czasie mszy świętej! – zatrzymanych przez dwóch elegancko ubranych młodych panów, którzy wieczorem odjechali w siną dal czarnym citroenem.

Marek Krajewski. Nowa książka 2013 - "W otchłani mroku"

- czytaj dalej na następnej stronie

Mimo współczucia, jakie odczuwałem wobec ujętego przez bezpiekę Bogu ducha winnego penitencjariusza, rozsadzała mnie radość. Miałem szpicla! Wystarczyło tylko zapytać Stefanusa, któremu z uczniów profesor podał środę jako dzień spowiedzi fałszywego AK-owca! Nie zważając na sowieckich bandytów i rabusiów, pojechałem wieczorem rowerem do profesora Stefanusa aż na Oporów. I tu spotkał mnie srogi zawód. Filozof zgubił gdzieś notes, w którym zapisał tę informację! Wszystko na nic! No niezupełnie wszystko. Profesor był pewien, że o środzie powiedział jakiejś uczennicy. Której? Jednej z dwóch, bo trzecia od niedawna była chora i nie chodziła na zajęcia. Której z tych dwóch – tego już nie był pewien. Mimo wszystko odetchnąłem z pewną ulgą i zaproponowałem Stefanusowi łatwe rozwiązanie problemu. Niechże pan rozpocznie znów zajęcia Gymnasium Subterraneum, mówiłem, ale bez tych dwóch uczennic. Będzie to niezawodny sposób na pozbycie się konfidentki. Wprawdzie jedna z tych dwóch będzie niewinną, ale cóż... Gdzie drwa rąbią, tak wióry lecą... Profesor zareagował bardzo gwałtownie i wygłosił wobec mnie płomienną mowę o szpetocie odpowiedzialności zbiorowej. Ustąpiłem, zwłaszcza że profesor obiecał dodatkowe honorarium za przeprowadzenie znacznie utrudnionego już teraz śledztwa. Potem podsumowaliśmy „eksperyment świątnicki”. Primo, mieliśmy tedy pewność, że wśród uczniów podziemnego gimnazjum wciąż jest szpicel, secundo, ten szpicel był dziewczyną – jedną z dwóch, które uczestniczyły w eksperymencie. Aby wyłapać konfidentkę, musiałem każdą z nich poddać starannej inwigilacji.
[DZIENNIK]

Edward Popielski przeszedł przez małą ślepą uliczkę Przeskok na podwórko półokrągłej pięknej kamienicy „Pod Złotym Słońcem”. Było ono otoczone ze wszystkich stron domami, z których jeden – podparty tu i ówdzie drewnianymi słupami – był przeznaczony do rozbiórki, o czym informowała nalepiona na drzwiach kartka z urzędowymi pieczęciami. „Wstęp wzbroniony. Grozi zawaleniem” – wołał ponadto wielki napis nabazgrany na murze i ozdobiony trzema wykrzyknikami.
Popielski wiedział doskonale, że pieczęcie mogą być sfałszowane, a sam napis może być zaporą przed wścibskimi. Nie raz widział, jak wrocławscy Niemcy opatrują swe domostwa napisem „Achtung Typhus!”, łudząc się, że nazwa strasznej choroby uchroni ich i ich córki przed Rosjanami. Wiedział też, że zignorowanie ostrzeżenia może być niebezpieczne i to całkiem z innego powodu. Takie kamienice były bowiem często zamieszkiwane przez ludzi, którzy nie wahali się przepędzić obcych nie tylko złym słowem, ale i nożem lub nabijaną gwoździami pałką. Nie miał jednak wyboru – ta stara kamienica była jedynym dobrym miejscem, skąd bez ryzyka zdekonspirowania można było obserwować całe podwórko. Po wejściu do bramy od razu poznał po czysto utrzymanych schodach, że znalazł się na zamieszkałym terytorium. Starał się zatem nie wchodzić nań zbyt daleko, by nie drażnić gospodarzy tego miejsca. Stanął na samym progu, ukryty za lekko uchylonym skrzydłem drzwi. Patrzył przed siebie, a nasłuchiwał – spoza siebie. Przez godzinę niczego nie słyszał, co go specjalnie nie zmartwiło, i niczego nie widział, co go bynajmniej nie cieszyło.
W końcu, kiedy w pobliskiej Państwowej Fabryce Chleba przy Sienkiewicza zaryczała tuba, oznajmiając koniec pierwszej zmiany, na podwórko weszła piękna panna, którą śledził dziś od momentu, kiedy opuściła ona pobliskie i jedyne zresztą wrocławskie liceum. Miała nie więcej niż szesnaście, siedemnaście lat. Była niezwykle wiotka i wysoka. Kiedy przechodziła obok jego punktu obserwacyjnego, spojrzała szybko na walący się budynek i zaraz cofnęła wzrok. Popielski w jej wielkich ciemnych oczach dostrzegł niepokój i niepewność. To dodatkowo utwierdziło jego podejrzenia co do mieszkańców tego domu przeznaczonego do rozbiórki. Dziewczyna musiała nie raz i nie dwa doświadczyć ich zaczepek. Jeśli ktoś tu mieszkał, to nie byli to na pewno członkowie kółka różańcowego z pobliskiego kościoła św. Idziego.
Dziewczyna olśniła Popielskiego swą młodością i harmonijną budową ciała. Granatowy mundurek licealny spływał po wąskich ramionach, a spódnica – po kształtnych biodrach. W swym czystym i świetnie dopasowanym uniformie wyglądała, jakby ją żywcem przeniesiono ze szczęśliwych lat przedwojennych.
Mięśnie szczupłych łydek zadrgały, gdy wspięła się na palce i wysypała zawartość swojego kubła na górę innych odpadków, wypływających z przepełnionego śmietnika. Potem, broniąc się przed smrodem, zacisnęła na aksamitnym nosku swe długie palce i zniknęła z podwórka równie szybko, jak się tam pojawiła. Wróciła do kamienicy, w której – o czym doskonale od rana już wiedział – mieszkała wraz ze swoją dużo starszą siostrą. Uroda śledzonej przez siebie dziewczyny, wprowadziła ścisły umysł Popielskiego w osobliwy stan poetyckiego uniesienia. W myślach przyrównał ją do trzciny. Szybko jednak zdusił u siebie ochotę do poetyzmów i zganił się za zachwyt, jakiemu chwilowo uległ. Może to właśnie ona jest ubecką donosicielką z gimnazjum podziemnego, przekonywał sam siebie, młodość i uroda nie nigdy nie były gwarancją moralnej czystości.

Drgnął. Usłyszał hałas gdzieś z tyłu. Tuż obok niego zadrżały schody. Mali chłopcy zbiegli szybko, waląc z całej siły buciorami o stopnie. Minęli go obojętnie i rzucili się na kupkę śmieci, którą usypała dziewczyna podobna do trzciny. Byli ubrani w brudne i zbyt duże kapoty. Połatane kaszkiety przykrywały ich głowy, a strupy i niezagojone rany oblepiały ich chude nogi. Popielski znał dobrze takie dzieci ulicy, zdziczałe sieroty wojenne, które uległy już tak silnej zwierzęcej degeneracji, że żyły tylko w zhierarchizowanych stadach – gotowe uciekać przed silniejszymi lub kąsać i atakować słabszych.
Podszedł do chłopców i posłał im swój najszczerszy uśmiech. Ci najwidoczniej natychmiast zaliczyli go do pośredniej grupy – ani silnych, ani słabych – bo wprawdzie uciekli ze śmietnika, ale niezbyt daleko i natychmiast zaczęli go obrzucać obelgami.
– Ty chuju połamany! – wrzeszczał jeden z nich, który napychał kieszenie czymś, co znalazł wśród śmieci, wysypanych przez dziewczynę. – Ty łachmyto! Wypierdalaj z naszego rewiru!
– Won stąd, dziadek! – darł się następny. – Bo mój brat ci kulosy połame! 
– Co zęby suszysz, pedale?! – naigrywał się kolejny, a po chwili zaczął drzeć się na całe podwórko. – Ludzie, ludziska kochane, pedał jakiś, dzieci zaczepia!
– Co jest?! – ryknął jakiś gruby głos z okna kamienicy. – Co to za krzyki?! Ten stary to pedał?!

Marek Krajewski. Nowa książka 2013 - "W otchłani mroku"

- czytaj dalej na następnej stronie

Popielski opuścił podwórko wśród wrzasków i szyderstw. Chciał uniknąć nie tyle zaciekłości uliczników czy pięści właściciela grubego głosu, ile pięknych oczu dziewczyny, która w każdej chwili mogła wyjrzeć przez okno, zaintrygowana hałasem na podwórku. Wiedział, że jeszcze będzie ją śledzić i nie chciał być zdemaskowany przedwcześnie.
Nie uciekł jednak daleko. Wszedł do ostatniej kamienicy na Przeskoku, przeszedł nią na podwórko, po czym, usunąwszy wiszącą na jednym gwoździu sztachetę wszedł na kolejne podwórko, z którego można było wejść do walącego się domu, gdzie mieszkali chłopcy i gdzie on sam przed chwilą miał swój punkt obserwacyjny. Wlazł przez okno na parterze, stanął znów na swoim dawnym miejscu, za skrzydłem drzwi, i czekał z nadzieją, że mali śmieciarze wrócą do meliny. Tak się też stało. Kiedy go mijali, Popielski wyskoczył z rykiem „Austehen!”. Chłopcy zamarli i rzucili się po schodach do ucieczki. Chwila ich zawahania wystarczyła jednak Popielskiemu. Chwycił za kołnierz paltota tego z nich, który wcześniej jakimiś śmieciami napychał swe kieszenie. Szamoczące się ciało zrzucił ze schodów. Szarpnięciem wolnej ręki wywrócił kieszenie chłopca. Wysypały się z nich niedopałki papierosów i jakieś buteleczki, które się rozbiły o granitowy próg z mozaiką „Cave canem”. Takie szklane pojemniki Popielski widział już wielokrotnie.
Chłopiec sypał przekleństwami i próbował się wyrwać. Chciał starym sposobem wywinąć się jak piskorz, uwalniając ręce od rękawów paltota, ale to mu się to nie udało. Popielski nie bawił się bowiem w żadne subtelności i chwycił malca wprost za tłuste strąki włosów. Kiedy ten zawył z bólu, stary policjant zerwał mu szalik z szyi i wepchnął go między zęby.
– Skąd wziąłeś te buteleczki? – zasyczał wprost do ucha chłopca. – Z tych śmieci, co ta lala wysypała?
Chłopiec kiwnął głową. Wtedy Popielski go puścił. Zahuczały kroki na schodach i ucichły gdzieś na wysokim piętrze domu.
Stary policjant podniósł z ziemi te rozbite buteleczki apteczne. Ostrożnie, by się nie skaleczyć, złożył resztki jednej z nich i przeczytał łaciński napis.

Znał już tajemnicę dziewczyny podobnej do trzciny. Fryderyka Pasławska, piękna uczennica klasy maturalnej Liceum Ogólnokształcącego i słuchaczka tajnych kompletów profesora Stefanusa, wyrzuciła do śmieci fiolki po morfinie – po jednym z najbardziej deficytowych w tym mieście towarów.
Nie miał zielonego pojęcia, czy morfinistką jest panna Pasławska, czy jej jedyna krewna, trzydziestoletnia siostra o imieniu Wanda, czy też jeszcze kto inny z jej otoczenia. Obojętne mu zresztą było, czy licealistka albo ktoś jej bliski cierpi fizycznie lub psychicznie tak mocno, że musi ból swój koić morfiną. Był natomiast pewien, że za cudowny narkotyk, który niezawodnie łagodził cierpienie ludzi chorych i na ciele, i na duszy, można było kupić we Wrocławiu wszystko. Również lojalność młodej uczennicy.
W jednej chwili przypomniał sobie, że niedawno czytał w prasie o trudnej sytuacji wrocławskich aptek. Chorzy nierzadko byli odprawiani z kwitkiem przez aptekarzy, kiedy nie mieli ze sobą buteleczek, w które nalewano mikstur. Dlatego większość ludzi nigdy nie wyrzucała pojemniczków, a jeśli już te znalazły się na śmietniku, to natychmiast padały łupem śmieciarzy, którzy sprzedawali je aptekarzom. Wystarczyło kilka z nich, by śmieciarz uzbierał na papierosy. Spojrzał na niedopałki, które się wysypały z kieszeni chłopca i na szklane okruchy, za które ulicznik już nigdy niczego nie kupi.
Wyjął z kieszeni ledwo rozpoczętą paczkę dobrych papierosów „Bułgarskich”, które kupił kilka dni temu spod lady sklepu „Społem”. Ciężko sapiąc wszedł po schodach i położył je na podeście pierwszego piętra. Patrzył w górę klatki schodowej, ale zadymiony czarny świetlik prawie nie przepuszczał światła.
– Ty, młody! – krzyknął w ciemność. – Masz tu papierosy w prezencie! Pierwszorzędne!
Nie usłyszawszy odpowiedzi, zszedł ze schodów. Kiedy zamykał bramę od strony podwórka, usłyszał jakiś szelest. Na drugim piętrze w oknie stał chłopiec i rzucał z drwiącym uśmiechem podarowane sobie papierosy. Potem rozpiął rozporek. Niektóre z długich strug jego uryny zmoczyły pierwszorzędne papierosy „Bułgarskie”, rozsypane na klepisku podwórka.

Popielski patrzył na to z oddalenia i dobrze rozumiał nienawiść młodego ulicznika.

[DZIENNIK]
Dobrze rozumiałem jego gniew i pogardę względem mej osoby. Na pewno chłopiec nie raz i nie dwa doznał przemocy ze strony takich jak ja „dobrych wujków”, którzy najpierw chcą się przypodobać, a później biją i szarpią za włosy lub – jeśli zboczeni – robią coś zgoła gorszego. Nic zatem dziwnego, że honorowy łobuz wzgardził moimi papierosami, które miały być nędzną zapłatą za jego upokorzenie. Niestety – czułem, że w tej sprawie moim chlebem powszednim będzie upokarzanie innych.

To śledztwo było bardzo nietypowe, a jego wyniki niepomiernie mgliste. Osiągnięcie pewności wydawało się niezwykle trudnym – przy mych szczupłych możliwościach prowadzenia przesłuchań. Wszystko, co mogę uzyskać, myślałem, to jedynie powzięcie mocnych podejrzeń. Na razie miałem możność jedynie ustalić, primo – czy któraś z uczennic ma jakąś słabość, secundo – czy tę słabość UB mogłoby przeciwko niej wykorzystać, by zamienić ją w swą donosicielkę. Dopiero po ustaleniu tych faktów był przede mną decydujący krok – wymusić na podejrzanej przyznanie się do winy.

Nie miałem jednak powodów do całkowitej desperacji. W wypadku Pasławskiej był jakiś punkt zaczepienia, jakiś trop, którym mogłem pójść – morfina. Narkotyk, zażywany albo przez samą uczennicę, albo przez jej najbliższych, na przykład przez starszą siostrę.

Trop tropem, ale jak nim skutecznie podążać, mówiłem do siebie w cichej irytacji, bez całego policyjnego aparatu? Bez prawa do przesłuchań, bez szpicli, bez imadła na podejrzanych – by zacytować pewnego starego niemieckiego policjanta? Gdzie to wszystko? Mam tylko przekupstwo i nagą przemoc, a człowiek skuszony pieniędzmi albo zastraszony mówi to, co mu ślina na język przyniesie, przemoc zaś – wyradza się w krzywdę.

W czasie mej następnej inwigilacji, której poddałem uczennicę Janinę Maksymońko, wydarzyło się i jedno, i drugie.
[DZIENNIK]

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto