Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jan Jakub Kolski: Młodzi sięgają po ambitne kino

Kinga Czernichowska
Kinga Czernichowska
Jeśli miałby się gdzieś wyprowadzić, to raczej nie wybrałby Wenecji, tylko Namibię w Afryce - wywiad z Janem Jakubem Kolskim.

Jan Jakub Kolski, reżyser związany z Wrocławiem, to jeden z najwybitniejszych twórców polskiego kina autorskiego. W jego dorobku znajdują się takie filmy, jak: "Pornografia", "Jasminum", "Historia kina w Popielawach", "Jancio Wodnik" czy "Pograbek". Jego najnowszy obraz - "Wenecja" (nasza recenzja: Filmy Polskie na ENH 2010: Wenecja) ,**pokazywany na festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu, **to moim zdaniem najlepsze dzieło Kolskiego.

  • O "Wenecji" i pracy nad kolejnym filmem rozmawiamy z Janem Jakubem Kolskim

"Nie chcę tu być" - to zdanie jak zaklęcie powtarza główny bohater "Wenecji", Marek. Pan podczas dyskusji po projekcji powiedział, że to zdanie odzwierciedla również pana odczucia. Gdyby miał pan wyjechać gdzieś na stałe, to czy mogłaby to być na przykład Wenecja?

Nie, to nie byłaby Wenecja (śmiech). Wybrałbym Afrykę. I myślałem o tym kiedyś zupełnie serio. Byłem w Namibi i bardzo dobrze się tam czułem. Ale chyba muszę być tutaj. Zdaje się, że jestem tu potrzebny z moim kinem.

Widać to reakcjach widzów po seansie "Wenecji" podczas Ery Nowe Horyzonty.

Rzeczywiście, te refleksje dodają mi dużo otuchy. Mam poczucie, że warto robić filmy, bo jest to coś, co "odbija się z ekranu i wraca z oczu widzów".

Film dość szybko zszedł z ekranów, przynajmniej dużych kin. Nie każdy miał szansę go zobaczyć. Era Nowe Horyzonty to dodatkowa okazja, by go obejrzeć.

Niestety, mieliśmy bardzo słabą dystrybucję "Wenecji". To zadziwiające, bo dystrybutorem jest ITI. W małych miasteczkach oglądalność filmu wzrasta - w ostatni weekend był to wzrost o 10 proc. Ale i tak ta dystrybucja jest słabiutka, a to przecież właśnie dystrybutorzy rozdają karty. Filmy, które nie zostały obliczone na sukces kasowy, nie mogą zagrzać miejsca w kinach. To jest dość cyniczne, ale taką mamy rzeczywistość. Dystrybutorzy muszą zarabiać pieniądze, więc mają w nosie nasze filmy.

Jak można zauważyć podczas festiwalu Era Nowe Horyzonty, kinomani potrzebują filmów autorskich. Czy "Wenecja" jest filmem niszowym?

Niekoniecznie, przy rozumnej polityce na tym filmie można było zarobić dużo pieniędzy, ale najpierw powinno się zainwestować w promocję. Dystrybutor, w przypadku "Wenecji", nie uczynił wielu wysiłków. Mieliśmy zwiastun puszczony kilka razy w telewizji i plakat, który prawie nie ujrzał światła dziennego. Nie było city lightów, billboardów itd.

A przecież takie filmy jak "Wenecja" są potrzebne widzom. Tym bardziej, że w multipleksach dominuje kino amerykańskie. Kino autorskie to rodzaj przeciwwagi. Młodzi widzowie stają na palcach po to, by móc je eksplorować, poznawać. Tutaj chodzi o uzbrojenie tego pokolenia w wyobraźnię, na rozwój której nie pozwalają filmy hollywoodzkie. To są oczywiste rzeczy, aż wstyd mi o tym mówić.

"Wenecja" to adaptacja jednego z opowiadań Odojewskiego. Dlaczego akurat ten autor?

Admiratorzy jego twórczości, Waldemar Dąbrowski (były minister kultury - red.) i producent Michał Kwieciński, uznali, że jestem właściwą osobą, by zmierzyć się z prozą Odojewskiego. To oni przed siedmioma laty zaproponowali mi napisanie scenariusza.

Dotychczas rzadko decydował się pan na realizację adaptacji powieści czy opowiadań.

Jeśli ktoś ma poczucie, że jest w stanie "obsłużyć" swoje kino własną wyobraźnią, to trzyma na dystans cudzy materiał literacki. Ale bywa tak, że nie ma dość pieniędzy na rynku, żeby zrobić własny scenariusz i wtedy trzeba rozważać propozycje z zewnątrz. Ja od czasu do czasu też dopuszczam taką możliwość, ale wówczas staram się je bardzo "oswoić" i zrobić z nich również coś autorskiego.

Zaadaptowałby pan jakąś swoją ulubioną powieść?

Lubię "Pachnidło" Suskinda czy "Sto lat samotności" Marqueza. Ale za taką propozycją zawsze muszą też iść pieniądze. Nie wystarczy miłość do literatury, bo później mogą czekać nas lata rozczarowań.

Po projekcji "Wenecji" mówił pan o tym, że tworzywem do robienia filmów są właśnie "miłość i cierpienie".

Bo tak jest. Ale miłości i cierpienia wystarczy mi jednak przy okazji moich filmów (śmiech). Wyobraźmy sobie taką sytuację: dzisiaj zaczynam adaptację, przez pięć lat musiałbym szukać producenta. Nie miałbym z czego utrzymać rodziny. To jest mój zawód. Jeśli przyjdzie ktoś z zewnątrz z własną propozycją, to ta adaptacja nie będzie gorsza. A to dlatego, że kładę na wagę spokój sumienia i szacunek do siebie, a to jest bezcenne. Tego się za pieniądze nie zdobędzie. Ale przyznam, że najchętniej realizuję własne pomysły.

To o czym będzie następny film?

To będzie film w polsko-francuskiej koprodukcji. Jest to historia o nieoczekiwanym ojcostwie i perypetiach bohatera z tym związanych. Ale też o miłości. Taka bardzo dziwna fabuła...

Kiedy wejdzie do kin?

Najpierw trzeba to nakręcić, ale pewnie za jakieś trzy lata.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto